Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ocena 6-10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ocena 6-10. Pokaż wszystkie posty

piątek, 11 lipca 2014

Recenzja książki "Dopóki śpiewa słowik" - Antonia Michaelis

Tytuł: "Dopóki śpiewa słowik"
Tytuł oryginalny: "Solange die Nachtigall singt"
Autor: Antonia Michaelis
Wydawnictwo: Dreams
Ilość stron: 416
Opis wydawcy: Jari ma osiemnaście lat i w porównaniu z najlepszym przyjacielem, Mattim, jest nieporadny w kontaktach z dziewczętami. Nic dziwnego. Żył dotąd w uporządkowanym świecie stałych norm i krochmalonych koszul – brakuje mu doświadczenia. To wszystko zmienia się, gdy spotyka Jaschę. Ta wywierająca niezwykłe wrażenie dziewczyna prowadzi go ze sobą do domu w samym środku leśnej pustelni. Tam Jari odkrywa świat piękna, finezyjnych ornamentów i zmysłowego upojenia. Ale wkrótce okazuje się, że Jascha skrywa pewną tajemnicę. I że za pięknymi złudzeniami kryje się porażająca prawda. Dom na odludziu. Błądzący wędrownik. Las, skrywający zbyt wiele grobów. I niebezpieczeństwo, które wychodzi poza granice wyobrażeń.
Nasza opinia: Po książkę "Dopóki śpiewa słowik" sięgnęłam, ponieważ jak wiele innych osób byłam zachwycona "Baśniarzem" Antonii Michaelis i chciałam zobaczyć jak spisze się w innej książce. Spisała się niestety o dużo gorzej.

Jari skończył właśnie 18 lat i postanowił samotnie wyjechać w góry. W galerii spotyka niebywale brzydką dziewczynę, jednak mimo jej wątpliwej urody wyrusza razem z nią. Na skraju lasu z pozoru szpetna, garbata dziewczyna z kompletnie asymetrycznym ciałem okazuje się być pięknością. Jari wyrusza razem z Jaschą do jej domu w lesie, który tak samo jak dziewczyna, skrywa wiele tajemnic.

Jari Cizek (Czyżyk) - syn stolarza, chłopak, którego matka ma wszystko wykrochmalone i ułożone. Jascha - tajemnicza, piękna dziewczyna o głosie słowika, żyjąca sama w domu w lesie. Co wyniknie z ich znajomości? Jakie tajemnice skrywa Jascha? Tego dowiecie się jeśli przeczytacie tę książkę, ale będziecie potrzebować dużo samozaparcia.

W tej pozycji jest coś tajemniczego i magicznego, to muszę przyznać, jednak nie jest to aura cudowności, która sprawiłaby, żebym przeczytała książkę jednym tchem. Przeczytanie "Dopóki śpiewa słowik" zajęło mi naprawdę bardzo dużo czasu. Lepiej, żebym nie przyznawała się ile dokładnie. Akcja zdecydowanie nie należy do zawrotnych. Jest to raczej jedna z tych snujących się, baśniowych i klimatycznych powieści, które zaczynają w pewnym momencie męczyć czytelnika.

Z początku zupełnie nie rozumiałam fragmentów o trzech dziewczynkach wypisanych kursywą i nie widziałam żadnego związku z fabułą. Czy to sny? Wspomnienia? Drugi wątek? Wiedziałam, że po coś są. Na szczęście po pewnym czasie zaczęły być coraz łatwiejsze do zrozumienia. Niestety później sprawiły, że książka stała się do jakiegoś stopnia przewidywalna, co jeszcze bardziej mnie odsunęło od chęci kontynuowania lektury.

Jak w niemal w każdej recenzji na naszym blogu musi pojawić się jakaś anegdotka. Tym razem jest bardzo głupia. Rozmawiając z QD na temat książki słowo "słowik" w tytule było zamieniane na jakieś inne - podobne. Przez to wyszło nam "Dopóki śpiewa słonik", "Dopóki śpiewa słoik" oraz "Dopóki śpiewa słownik". Koniec anegdotki. Taka śmieszna była, śmiejcie się.

Tak, żeby jakoś ustalić troszkę grupę wiekową i podsumować, uważam, że jest to książka dla starszych nastolatek i młodych kobiet. Tak. To jest według mnie grupa, dla której jest "Dopóki śpiewa słowik". Troszkę miłości, troszkę tajemniczości, troszkę bajkowości. Ładne, magiczne opisy, jednak to nie jest historia, która mnie porwała. Może miałam zbyt duże oczekiwania? Nie wiem. Słyszałam zarówno pozytywne, jak i negatywne opinie. Ja mam mieszane uczucia. Z jednej strony jest klimat, ale z drugiej ile można zatapiać się w klimacie skoro nie ma akcji? Na pewno nie 416 stron...
Ocena ogólna: Small Metal Fan 6/10 Queen Dee --/--

Za możliwość przeczytania dziękuję
Wydawnictwu Dreams

sobota, 14 czerwca 2014

Recenzja książki "Wilcza księżniczka" - Cathryn Constable

Tytuł: "Wilcza księżniczka"
Tytuł oryginalny: "Wolf Princess"
Autor: Cathryn Constable
Wydawnictwo: Bukowy Las
Ilość stron: 272
Opis wydawcy: Sophie, osierocona i niepozorna uczennica angielskiej szkoły dla dziewcząt, marzy o romantycznych przygodach i pragnie być kimś wyjątkowym, ale nawet w najśmielszych fantazjach nie wyobraża sobie tego, co ją spotka...
Pewnego dnia ona i jej dwie koleżanki wygrywają miejsca na szkolną wycieczkę do dalekiej Rosji. Tam trafiają do złego pociągu, a potem na stację kolejową gdzieś w rosyjskiej głuszy. Z fatalnej opresji ratuje podróżniczki piękna i zagadkowa księżniczka Anna Wołkońska, która zabiera je do swego pałacu. Oczarowuje gości opowieściami o zagubionych brylantach i tragicznej przeszłości swego rodu. Jednak gdy zapada noc, pod pałac podchodzą wilki, a księżniczka coraz bardziej interesuje się samą Sophie, dziewczynki zaczynają się bać…
Pasjonująca, tajemnicza, stylowa Wilcza księżniczka należy do tych książek, które mają szansę stać się współczesną klasyką, łącząc baśń z przygodą i historią bohaterki, która odkrywa, kim naprawdę jest, jaką wartość ma przyjaźń i co jest w życiu najważniejsze.

Nasza opinia: Sophie Smith jest 13-letnią sierotą. Jej matka zmarła niedługo po jej narodzinach, a jej ojciec zginął w wypadku. Główna bohaterka nie ma żadnej rodziny. Chodzi do szkoły z internatem dla dziewcząt w Londynie. W pokoju mieszka z Delfiną - Francuzką, dbającą bardzo o swój wygląd - oraz Marianną - zwykłą, szarą kujonką. Pewnego dnia 3 przyjaciółki jadą do Rosji, ale nie wszystko idzie zgodnie z planem wycieczki.

Tak mógłby wyglądać opis "Wilczej księżniczki". Niestety tak nie wygląda.

Dziękuję Ci wydawco za opis zdradzający co najmniej połowę fabuły. Uwielbiam znać treść połowy książki, a w połowie znać już zakończenie. No myślałam, że po prostu szlag mnie trafi. Dobra, Sophie jest sierotą, ma wiele marzeń, nagle jedzie do Rosji. Czemu by na tym nie skończyć? Od kiedy to opisy muszą być niemalże streszczeniami? 

"Wilczą księżniczkę" czyta się bardzo szybko i przyjemnie. Fabuła nie należy do najbardziej złożonych i porywających, ale jest w niej coś magicznego i wciągającego. Klimat zaśnieżonej Rosji jest bardzo fajnie utrzymywany (aż musiałam się zakopać z książką pod kołdrą w czerwcu). Niestety czytanie u mnie wyglądało to mniej więcej tak i myślę, że część osób, które przeczytały "Wilczą księżniczkę" podzieli moje zdanie: 

Czytam, czytam... Kiedy one dotrą do tego pałacu? O, dotarły. Fajnie, jestem już w połowie... Ej, ale chyba już wiem jak to się skończy. O matulu... Teraz to już jestem pewna jaki będzie koniec. Ile zostało jeszcze? Ponad 80 stron?! No dobra, dam radę. Te pościgi, te wybuchy... Aha, no to mamy zakończenie, które przewidziałam. Jeszcze trochę zakończenia... Matko, ile moż.. Koniec?! Serio? Świetnie. Idę pisać recenzję.



"-Co jest? - zapytała Sophie.
-W zasadzie to jesteś całkiem ładna (...) Regularne brwi. Idealna skóra. Tyle że nikt tego nie zauważa, bo zawsze zapominasz się uczesać. Nie mówiąc już o twoim szkolnym swetrze, który ma pełno dziur."

Sposób myślenia głównej bohaterki przypominał mi trochę mój. Do czasu. Na początku Sophie była po prostu dziewczynką z głową pełną marzeń głównie o podróży do Rosji, w dziurawym swetrze, nie przejmowała się zbytnio wyglądem. Zwykła 13-latka zaczęła zdobywać moje serce, ale w okolicach połowy miałam ochotę poderżnąć tej słodkiej dziewczyneczce gardło za jej głupotę i naiwność. Może brzmi to trochę zbyt drastycznie, ale jak przeczytacie to zrozumiecie o co mi chodzi.

Chcę dodać parę zdań na temat wydania. Okładka niezbyt mi się podoba, głównie z powodu świecących srebrnych liter i płatków śniegu. Twarz dziewczyny i kolorystyka też nie do końca do mnie przemawiają. W przeciwieństwie do okładki, strony są niemal idealne. Bardzo przyjemny dla oka odcień, czcionka odpowiedniej wielkości, spore marginesy i interlinia. To wszystko sprawiło, że oczy ani troszkę mi się nie zmęczyły od czytania.

Uważam, że "Wilcza księżniczka" jest dobrą pozycją dla młodszych nastolatek. Mam na myśli dziewczyny w wieku 11-13 lat. Nie mam zastrzeżeń co do tego, żeby młodsze osoby sięgnęły po tę książkę, jednak starsze nastolatki, a tym bardziej osoby dorosłe będą lekko znudzone lekturą i zawiedzione przewidywalnością i brakiem złożonej fabuły.
Ocena ogólna: Small Metal Fan 6/10 Queen Dee --/--

Za możliwość przeczytania dziękuję
Wydawnictwu Bukowy Las

Książka przeczytana w ramach wyzwania Uporać się z własnymi zbiorami

piątek, 13 czerwca 2014

Recenzja książki "Trening umysłu dla bystrzaków" - dr Tracy Packiam Alloway

Tytuł: "Trening umysłu dla bystrzaków"
Tytuł oryginalny: "Training Your Brain For Dummies"
Autor: dr Tracy Packiam Alloway
Wydawnictwo: Helion, Septem
Ilość stron: 232
Opis wydawcy: Pimp your mind, czyli wyćwicz swój mózg. Chcesz na zawołanie przypominać sobie nazwisko aktora, który gra w tych wszystkich filmach o wampirach, no i już nigdy nie zastanawiać się, po co właściwie idziesz do kuchni? Zachodzisz w głowę, czy naprawdę wykorzystujesz swój mózg tylko w 10%? A może chciałbyś, by Twój mózg pomógł Ci w walce ze stresem? Jeśli choć na jedno pytanie odpowiedziałeś TAK, ta książka jest właśnie dla Ciebie. Koniec z rozkojarzeniem i nawet chwilowymi problemami z pamięcią. Dzięki temu podręcznikowi zwiększysz potencjał swojego umysłu, a regularne ćwiczenia poprawią jego funkcjonowanie i wzmocnią na tyle, by zapobiec pogarszaniu się jego kondycji z wiekiem.
Nasza opinia: Sięgnęłam po tę książkę dlatego, że w sumie lubię się uczyć, zdobywać wiedzę, rozwijać się... a mózg jest do tego bardzo potrzebny. Często mam problemy ze skupieniem się i jako blondynka intensywniej niż inni muszę dążyć do zdobywania wiedzy. Lubię rozwiązywać krzyżówki i sudoku, a w takich publikacjach pojawiają się różne zadania, chyba więcej mówić nie muszę.

W "Treningu umysłu dla bystrzaków" nie jest ważne w jakiej kolejności się czyta. Jest to książka tego typu, gdzie po prostu czytamy to, co aktualnie nas interesuje, potem odkładamy książkę, a za kilka dni znowu do niej wracamy. Takich pozycji nie da się przeczytać od początku do końca jednym tchem, bo po prostu mózg się lasuje od tej ilości informacji i i tak nie da się nic zapamiętać, więc po co? Czytamy jakąś super-hiper-ekstra-wspaniałą powieść (no dobra, może nie super-hiper-ekstra-wspaniałą, ale jakąś, którą Wam poleciłyśmy <reklamy podprogowe wszędzie>), a do "Treningu umysłu" zaglądamy wieczorkiem i czytamy jeden rozdział.

Na początku każdej części jest ramka informująca nas o czym będzie, a na początku każdego rozdziału jest wypunktowane to, czego się z niego dowiemy. W książce zastosowane są różne ikony, pogrubienia i ramki, które ułatwiają znalezienie interesujących nas rzeczy oraz pokazują ważne fragmenty, których nie powinniśmy pomijać.

Autorka pisze przystępnym dla zwykłego czytelnika (Oczywiście ja jestem jedyna w swoim rodzaju. Dobra, Wy też... ale chyba nie dalibyście rady przeczytać takiej książki napisanej specjalistycznym językiem, prawda?), łatwym do zrozumienia. Czasami zwraca się bezpośrednio do nas [To coś dla takich forever alone jak ja, żeby pomyśleli, że ktoś ich lubi] i mówi, że nie musimy wszystkiego czytać [dr Tracy Packiam Alloway tak dobrze rozumie mnie i mój brak czasu...], często także odsyła nas do innych części i rozdziałów. Każdy bardziej specjalistyczny termin jest wytłuszczony, a następnie wyjaśniony, w taki sposób, że każdy to zrozumie (tak, nawet ja).

W "Treningu umysłu dla bystrzaków" są oczywiście informacje teoretyczne o budowie i funkcjonowaniu mózgu, ale jest też dużo ćwiczeń i sposobów, żeby usprawnić tę galaretę, co nam siedzi w czaszce. Dr Tracy Packiam Alloway przekazuje nam wiedzę dotyczącą diety i najróżniejszych innych zachowań i nawyków pomagających w zwiększeniu wydajności mózgu. W książce możemy znaleźć wiele przykładów, ćwiczeń i wskazówek. Pojawia się trochę specjalistycznego nazewnictwa, ale wszystko jest dokładnie wyjaśnione, tak aby każdy śmiertelnik mógł z przyjemnością wyćwiczyć swój mózg.

Wydanie podoba mi się, bo... fajnie się wygina. [tu powinno być moje zdjęcie jak wyginam książkę z uśmiechem psychopaty, ale chyba przestalibyście czytać moje posty :C] Okładka nie jest zbytnio zachęcająca, kolory mogłyby być mniej kontrastowe. Ta okładka kojarzy mi się z takimi tanimi szyldami, tablicami i bannerami z reklamami powieszonymi na pięknej XIX-wiecznej kamienicy, w dodatku świeżo odrestaurowanej. No po prostu krew człowieka zalewa. Jak można szpecić coś tak cudownego? Tak samo z tą książką. Wnętrze jest wartościowe, nieźle napisane, a okładka mówi "Jestem reklamą, jestem reklamą! Idź sobie. Ta treść jest MOJA." [tak, wiem, że okładki nie mówią..., ale mogłyby! Miałabym tyyylu przyjaciół! ^^].

Tak, żeby podsumować to jakoś w miarę logicznie, napiszę, że "Trening umysłu dla bystrzaków" jest bardzo rzetelnie wykonaną książką. Są w niej przykłady z życia codziennego, historii, sposoby na usprawnienie swojego umysłu, ale także duża dawka wiedzy o budowie i funkcjonowaniu mózgu. Polecam każdemu kto interesuje się tego typu zagadnieniami i/lub chce poprawić wydajność swojego umysłu w przyjemny i bezbolesny sposób.
Ocena ogólna: Small Metal Fan 8/10 Queen Dee --/--

Za możliwość przeczytania dziękuję
Wydawnictwu Septem

Książka przeczytana w ramach wyzwania Uporać się z własnymi zbiorami

piątek, 18 kwietnia 2014

Recenzja książki "Obca pamięć" - Dan Krokos

Obca Pamięć - Dan KrokosTytuł: "Obca pamięć"
Tytuł oryginalny: "False memory"
Autor: Dan Krokos
Wydawnictwo: Drageus Publishing House
Ilość stron: 336
Opis wydawcy: Dziewczyna budzi się sama na ławce w parku, w stanie amnezji. W przypływie paniki uwalnia tajemniczą energię, która powoduje przerażenie i niszczycielską panikę wśród otaczających ją ludzi. Wyjątkiem w tym oceanie strachu jest Peter, chłopiec, który ani trochę nie jest zaskoczony szokującymi zdolnościami Mirandy.
Nie mając innego wyboru, jak tylko zaufać nieznajomemu, Miranda powoli zaczyna odkrywać, że została specjalnie wyszkolona i stanowi trybik pewnego eksperymentu - wchodzi w skład zespołu,którego członkowie posiadają doskonałe umiejętności walki oraz tajemnicze, śmiertelnie groźne zdolności. Jednak powtórne przystosowanie się do starego życia nie jest łatwe, a powracające wspomnienia komplikują jeszcze sprawę. 
Miranda odkrywa mroczną tajemnicę, która zmusza jej zespół do ucieczki. Nagle jej przeszłość nie wydaje się już taka ważna… bo okazuje się, że może nie być dla niej przyszłości.
Nasza opinia: Na "Obcą Pamięć" miałam chrapkę od chwili, kiedy zdałam sobie sprawę z jej istnienia. Już nawet sam opis książki mówi, że to nie będzie pozycja, o której szybko zapomnimy bądź znajdziemy w markecie na przecenie pod innym tytułem. No i z jednej strony myślimy sobie, że borze szumiący, zaraz nam wyjadą z super mocami, podróbką batmana i w ogóle super psa, który potrafi zabijać szczeknięciem, a z drugiej opis naprawdę zachęca, bo pozostawia naprawdę dużo do wyobraźni, dzięki czemu sięgając po tę książkę byłam przygotowana na zupełnie inny rozwój akcji.

Uznaję zasadę, że opis powinien mówić maksymalnie o 1/4 do 1/3 książki. Bo co to za ciekawostka dowiedzieć się kto umrze na końcu książki albo kto był mordercą czytając kryminał? Odpowiem na to pytanie sama. Żadna. Tutaj mamy dość rozległy opis, który pozostawia nutkę tajemniczości i daje czytelnikowi materiał, nad który może pracować czekając na książeczkę (albo stojąc przy kasie i wracając do domu).

Wspomniałam już o rozwoju akcji, na który byłam przygotowana, jednak potoczył się on w zupełnie innym kierunku. Lubię coś takiego. Niektórzy mogą to nazwać "zrobieniem czytelnika w balona" albo "zagubieniem", ale tak naprawdę to doskonale dodaje wszystkiemu pieprzyku. Zaskoczenie jest większe, częste zwroty akcji mogą przyprawić o kolorowy zawrót głowy, jednak gdy już zaczyna mdlić nagle wszystko zaczyna się kręcić w drugim kierunku. To się właśnie nazywa doskonałe zachowanie równowagi i nie, nie chodzi mi o chodzenie po krawężniku. 

Podobali mi się bohaterowie. Dobrze wczułam się w Mirandę (czy tylko mnie to imię kojarzy się z podróbką fanty?) i nie miałam problemu ze zrozumieniem jej decyzji. Fajne było to, że reszta postaci nie zeszła mocno na drugi tor, dzięki czemu czytelnik bardzo dobrze może także poznać Petera, Noaha i Olive. Tej ostatniej mi jednak trochę brakowało. Z jednej strony była taką cichą osóbką z charakteru, ale uwaga skupiła się na tym "trójkąciku" ją zostawiając w spokoju. 

Wiecie jakie książki stają się bestsellerami? Te, które nie naśladują wcześniejszych, tylko idą innym torem. "Obca pamięć" nie szła więc szablonem, po kilku stronach nie wiedziałam co się wydarzy (a są takie książki) i szczerze mówiąc nawet w ostatnim rozdziale miałam lekko nierozgarniętą minę, bo zwroty akcji szły z czytelnikiem ramię w ramię aż do samego końca. Jestem wdzięczna, że bohaterowie nie byli "dzieciami (zamierzone) z wioski, które stały się bohaterami", tylko już wiedzieli o co chodzi, ale nie byli też wszystkowiedzącymi robotami dzięki amnezji Mirandy. 

Wydaniu daję łapkę w górę. Książkę komfortowo się czyta, jest chuda więc grzbiet się nie zagina nawet gdybym bardzo próbowała. Okładka jest niczego sobie, może i nie jest kolorowa, i wzrok skupia się na tym komputerowym czymś (płytce czy coś, która w sumie ma swoją rolę), ale przynajmniej nie wygląda jak powieść kierowana głównie dla dziewczyn.

Dan Krokos doskonale stopniuje przypływ informacji (czyt. czytelnik odkrywa fakty razem z główną bohaterką, nie jest od razu rzucany na głęboką wodę) i tempo akcji, nie przedłuża opisów (w takiej sytuacji kto by przecież patrzył na wygląd kwiatków kwitnących!) i wie o tym, że długo opisywana strzelba na końcu musi oddać strzał. Już po kilku stronach tej książki przepadłam i skończyłam ją na jednym wdechu, nie mogąc doczekać się kontynuacji, którą autor ma w planach (plany planami, ale mam nadzieję, że szybko się pojawi).
Ocena ogólna: Queen Dee 10/10 Small Metal Fan --/--

Za możliwość przeczytania książki dziękuję
Wydawnictwu Drageus

wtorek, 15 kwietnia 2014

[PRZEDPREMIEROWO] Recenzja książki "Zacznijmy od nowa" - Abbi Glines

Zacznijmy od nowa - Abbi Glines
Tytuł: "Zacznijmy od nowa"
Tytuł oryginalny: "Forever too far"
Autor: Abbi Glines
Wydawnictwo: Pascal
Ilość stron: 288
Opis wydawcy: Blaire uwierzyła w bajkę… ale nikt nie może żyć w fantazji. Jej miłość do Rusha i pragnienie posiadania rodziny utrzymuje ją w przekonaniu, że ten układ może zadziałać. Jednakże tylko do pewnego czasu. Blaire musi podjąć decyzję dla dobra dziecka, nawet jeśli to złamie jej serce. Czy oboje odnajdą tego, czego szukają? Czy uda się im zacząć wszystko od nowa? Czy ten związek ma szanse na przetrwanie? Czy sprawy znowu nie zaszły o krok za daleko?
Nasza opinia: Pierwszą część kupiłam... Jakoś tak by wypadło na 28 marca, dzień później zapoznałam się z drugą częścią i nie mogąc się uwolnić od chęci natychmiastowego przeczytania trzeciego tomu prawie zawitałam u wydawnictwa albo w drukarni. Na szczęście czekać długo nie musiałam, bo akurat mi się tak jakoś zeszło z premierą. Nie mniej jednak do tej pory nie wiedziałam, co to znaczy wyczekiwać na premierę książki! Jeszcze nigdy nie chciałam tak bardzo dowiedzieć się co będzie dalej i czy... no właśnie... jak po prostu się to wszystko dalej potoczy. Odliczałam dni, godziny i minuty. Naprawdę, słowo daję i w pełni, całkowicie poważnie.

Wpierw muszę pogratulować wydawnictwu kilku rzeczy. Pierwsza to oczywiście piękne wydanie. No cud, miód, malina. Czcionka spora, strony beżowe i komfortowe, no nic tylko czytać nawet nocą, jak się za dnia czas przy komputerze marnowało. Nie mniej jednak nic nie wywołuje tak pięknej minki, jak ułożenie trzeciego tomu na półce obok dwóch pierwszych i zobaczenie wielkiego czarnego napisu Pascal pod tytułem książki. Znaczy w sumie spoko, nazwa naprawdę śliczna, mogłabym się nawet tak nazywać, ale... na innych tomach jej nie było i cóż... napisanie, że wygląda dziwnie, to z lekka mało powiedziane.

Druga rzecz, także wydawnicza, to okładka. Nie wiem jak innym, ale mnie oryginalne zdecydowanie dużo bardziej się podobają. Jest więcej pocałunków, iskrzy i w ogóle, ale są ładne, choć mogą też i odstraszyć tych mniej pewnych siebie czytelników. Polskie za to przebijają wszystkie. Bo bez dokładniejszego przyjrzenia się mogłabym powiedzieć, że facet na każdej okładce jest inny, na dodatek okładka nie wydaje mi się szczególnie zachwycająca. Nie przyciąga spojrzenia, w pastelowych odcieniach... Teraz modne są neony!

16070903      17029526      17337562

Są takie książki, które są naprawdę... kiepskie. Bo w sumie nie są jakoś bardzo dobrze napisane, bohaterowie są jacy są, ale i tak po prostu musisz wiedzieć co się dzieje dalej. Może to rzeczywiście przez tych bohaterów, którzy byli tak bardzo realistyczni, że płakało i śmiało się razem z nimi, a może po prostu dlatego, że autorka miała ciekawy pomysł i wprowadzała wiele zawiłości, które wciągały czytelnika w swoje sidła i nie wypuszczały aż do końca, gdzie człowiek ma ochotę płakać, bo chce jeszcze chociaż stronę. Jedną, malutką, zapisaną... 

Bardzo utożsamiłam się z główną bohaterką. Gdy już naprawdę się wciągnęłam, nawet zapomniałam, że w ogóle czytam i to wszystko nie dzieje się naprawdę. Razem z Blaire miałam ochotę rzucać w Rusha wszystkim co popadnie, uśmiechać się do niego i przytulać, czując się przy nim bezpiecznie. Abbi Glines mimo dość skromnych opisów potrafiła doskonale wprowadzić czytelnika w miejsce, w którym aktualnie przebywali bohaterowie, oddając przy tym wszystkie ich najskrytsze uczucia.

"Rush obiecał jej, że już na zawsze pozostaną razem… ale obietnicę można złamać.
Rozdarty między miłością do rodziny a miłością do Blaire musi znaleźć sposób, aby ocalić jedną, ale nie utracić drugiej. "

Historia była przede wszystkim przyjemna i lekka, z gatunku tych "blogowych historyjek", które ktoś później wydał. W większości są one kiepskie, autorki takich blogów są często zrównywane z błotem i nim także obrzucane. Pozycja "Zacznijmy od nowa" należy jednak do tych, których autorka nie kreśliła językiem, od którego może się w głowie zakręcić, jeśli nie znasz mnóstwa specjalistycznych słówek. Tutaj stawiasz na rozrywkę, bo ostatnie co można powiedzieć o tej książce to "wszechogarniająca nuda". Jeśli chcesz rozpocząć swoją przygodę z czytaniem, to właśnie od takiej książki powinieneś zacząć.

Na pierwszą część trylogii miałam apetyt od jakiegoś czasu, ale jakoś nigdy nie byłam pewna i nie zrobiłam tego pierwszego kroku, czyli zabrania książki do okienka z (nie)miłą Panią Kasjerką. Oczywiście z dużych liter, a najlepiej, żeby jeszcze z Caps Lockiem. Po pochłonięciu książki w tempie błyskawicznym sama na siebie krzyczałam, czemu zwlekałam z tym tak długo? Myślę, że w głębi duszy wyczuwałam, że nie przetrwałabym dłuższego wyczekiwania na kolejny tom o przygodach Blair i Rusha.

Po każdej z przeczytanej części tej trylogii trzeba sobie dać czas na przemyślenia. Z pewnością nie jest to powieść, po której padnie się do łóżka i uśnie błogim snem, jakiego pozazdrościć możemy pulchnym niemowlakom (dopóki nie obudzą się z płaczem). Moi drodzy, tutaj trzeba mieć jeszcze czas na łzy, niekontrolowane wybuchy śmiechu i... wściekłości. Dlatego, z własnego doświadczenia, radzę schować wszystkie wartościowe i mniej lub bardziej kruche przedmioty.

Historia dwójki młodych ludzi jakimi są Blaire i Rush z pewnością ma drugie dno, które autorka już po jakimś czasie sama odsłania i dość dosadnie sugeruje czytelnikowi, że powinien je dostrzec. Te aluzje przegapiłby tylko ślepy, a nie zastosowała się do nich jedynie mucha, która nigdy nie słucha poleceń albo ostrzeżeń. Rozpieszczone, bogate dzieciaki kontra niewinna dziewczyna z Alabamy... Tutaj naprawdę musi się dziać!

Podsumowując, książka naprawdę mnie urzekła. Jest to z pewnością pozycja, do której bardzo często będę wracać, a inne pozycje staną w jej cieniu. Z pewnością miała jakieś wady, wadziki, ale raczej byłam zbyt wciągnięta w jej treść, magię chwili, że... nie zwróciłam na nie uwagi. Nie wpadła mi w oko żadna literówka, historia była spójna i wciągała w wir uczuć czytelnika... Oby więcej takich książek, a wydawnictwo niech się lepiej bierze do wydawania kolejnych książek tej autorki!
Ocena ogólna: Queen Dee 10/10 Small Metal Fan --/--

czwartek, 3 kwietnia 2014

Recenzja książki "Missja survival" - Libba Bray

Tytuł: "Missja survival"
Tytuł oryginalny: "Beauty Queens"
Autor: Libba Bray
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Ilość stron: 444
Opis wydawcy: Laureatki młodzieżowej odsłony konkursu Miss – przedstawicielki wszystkich stanów Ameryki – lecą samolotem, by wziąć udział w finale. Niestety ich samolot rozbija się na małej wyspie, a dziewczyny mają do dyspozycji jedynie niewielki zapas żywności i ani jednej kredki do oczu! Ale egzotyczna wyspa tylko pozornie okazuje się bezludna…
Nasza opinia: Muszę się do czegoś przyznać. Nigdy nie oglądałam żadnego wyboru Miss. Kiedyś tylko widziałam odcinek malutkich dziewczynek, które były krzywdzone tymi diademami przez mamusie. Prawda jest jednak taka, że część tych dziewczyn naprawdę to lubi. Z resztą nie wiem co w tym dziwnego. Gdyby tak nie było, to nie brałyby w tym udziału, bo potrafiłyby przeciwstawić się swoim matkom, czyż nie? Uważam jednak, że coś takiego jest potrzebne. Tutaj mogę wywołać aferę, ale uważam, że ustalenie ideału jest potrzebne, tak samo jak jego wybieranie. Ktoś w sumie musi być tym najpiękniejszym, prawda?

Zakochałam się we wstępie tej książki. Naprawdę. Styl, w jakim jest ona napisana, jest idolem mojego. No i zapewne bardzo dziwnie to brzmi, ale co ja poradzę. Oczywiście tym bardziej oczarował mnie podobny styl całej "Missji survival", ale po jakimś czasie stał się męczący. Jeśli czytałabym pięćdziesiąt stron i robiła sobie przerwę, to pewnie nigdy by mnie nie znudził. Ale naraz ponad czterysta stron, to jednak już nie jest ideał dla głowy przeciętnego śmiertelnego czytelnika, bo jakby to szanowny gimbus powiedział "ryje banie".

"- Mam na myśli mojego osobistego drugiego pilota, Jezusa Chrystusa.
- Ktoś powinien powiedzieć  jej osobistemu drugiemu pilotowi, że lądowanie ma do bani."

Cała historia przypadła mi do gustu. Intrygi, kremy do depilacji "O mały włos!", no i nasze piękne miss to naprawdę... bombowe połączenie! Książka jest typową młodzieżówką, składa wszystkie znane z życia tematy do kupy, a wisienką na torcie jest poruszanie ich przez najpiękniejsze dziewczyny (oj tam, one naprawdę są ładne i zaprzeczy tylko ten, kto jest zazdrosny). Muszę też napisać, że sporo te młode kobiety przeżyły na tej wysepce sama nie wiem, czy nie mam odczucia, że to wszystko nie było zbyt przesadzone.

Bohaterek było wiele, barwnych niczym tęcza po burzy. Szczerze mówiąc sama nie pamiętam, ile ich było dokładnie, ale tak z około dziesięciu. Nie jestem pewna, czy w takiej sytuacji mogę cokolwiek pisać o wczuciu się w którąkolwiek z nich. Oczywiście miałam swoją faworytkę, ale nie miałam szansy dobrze się w nią wczuć kiedy było tak wiele różnych charakterków opowiadających jedną historię. Częsta zmiana narracji ze względu na punkt widzenia wprowadziła jednak coś, dzięki czemu jako czytelnicy możemy także poczuć tę nutkę niepewności i strachu, jaką odczuwają bohaterki. Nie mówię tu niestety o tajemniczości, bo niektóre "wcięcia" poufnych wiadomości trochę przeszkadzają w tym, by komfortowo nazwać tą lekturę tajemniczą.

"- Wolę laski.
- Och. Och! Jasne. Kumam. Ekstra. Moja kuzynka jest lesbijką. Amy Liu. Znasz ją?
Jennifer zaśmiała się.
- Aha, jasne. Zaraz zerknę do mojej Wielkiej Księgi Lesbijek. Każda z nas dostaje egzemplarz przy zakupie pierwszej flanelowej koszuli."

Nie mogę pominąć przypisów. Pierwszy raz udało mi się przeczytać je wszystkie! Co ciekawe były one pełne humoru, więc często czytając uśmiechałam się na "zabójcę". Wiecie, wietrzenie zębów, te sprawy. Na dodatek w końcu (sama autorka!) tłumaczyła rzeczy, których faktycznie czytelnik mógł nie wiedzieć. Ja naprawdę nie rozumiem po co komu w innych pozycjach tłumaczyć co to jest pies, a nie zrobić wpisu do określenia kogoś "bananem". Okazało się, że jest to po prostu rozwydrzony nastolatek, którego rodzice mają sporo kasy w portfelu.

Co jakiś czas jest też w książce "przerwa na reklamę". Oczywiście nie chodzi tutaj o bannerek nowej pasty do zębów czy kolorowych e-papierosów. Są to spisane reklamy, przy których można dosłownie płakać ze śmiechu, bo można podobne zaobserwować w telewizji, a są tak puste, że aż się chce łezkę uronić.

"Syrentopia, bestsellerowa linia podwodnych lalek. Każda dziewczynka chce być utopijną syreną! Doczepiane nogi, wyjmowany moduł głosowy oraz przyprawiający o omdlenie książkę sprzedawane są osobno."

Muszę się przyznać, że przed sięgnięciem po książkę przeczytałam o niej kilka opinii na różnych blogach książkowych. Często byłam zaciekawiona jak inni ją po prostu widzą. Dużo osób narzekało na wulgaryzmy w książce. Nie rozumiem tego. Jeśli oni w codziennym życiu nie przeklinają, to rzeczywiście może im to przeszkadzać, ale każdemu kiedyś się wymknie. Tym bardziej powinno się to pojawiać w powieściach, bo jest naturalne. Inni narzekali na to, że dialogi i bohaterki są głupie. No naprawdę przepraszam, ale albo się jest pięknym albo mądrym. No, można być jeszcze mną i być zarówno tym jak i tym, ale to nie takie proste.

Napiszę, bo takie moje zadanie, że początkowo książka mi się nie podobała ze względu na zbyt dużą ilość dziewczyn. Potem lekko mnie nudziła, bo trochę się to wszystko wlekło. Ale robiąc sobie krótkie przerwy bez problemu pozycję skończyłam i na pewno nie żałuję. Może książka jest lekko niskich lotów (ale niech nikt się nie martwi, nie zniknie z radarów), ale można się przy niej doskonale bawić.
Ocena ogólna: Queen Dee 7/10 Small Metal Fan --/--

Za możliwość przeczytania dziękuję 

Wydawnictwu Dolnośląskiemu

poniedziałek, 31 marca 2014

Recenzja książki "12 ważnych opowieści. Polscy autorzy o wartościach dla dzieci"

"12 ważnych opowieści. Polscy autorzy o wartościach dla dzieci"
Tytuł: "12 ważnych opowieści. Polscy autorzy o wartościach dla dzieci"
Autor: Opracowanie zbiorowe
Ilustracje: Elżbieta Kidacka
Wydawnictwo: Papilon
Ilość stron: 128
Opis wydawcy: Ważne słowa: miłość, odpowiedzialność, uczciwość, szczęście, samodyscyplina, piękno, sprawiedliwość, przyjaźń, odwaga, dobroć, szacunek, mądrość
Znakomici autorzy: Paweł Beręsewicz, Liliana Fabisińska, Agnieszka Frączek, Roksana Jędrzejewska-Wróbel, Joanna Krzyżanek, Irena Landau, Maria Ewa Letki, Anna Onichimowska, Eliza Piotrowska, Marcin Przewoźniak, Anna Sójka, Natalia Usenko
Niebanalna napisana bez nadęcia i patosu, niezwykle ciepła książka dla dzieci o ważnych sprawach. Dzięki zabawnym opowieściom trudne tematy stają się proste i zrozumiałe.
Doskonała pomoc dla rodziców i nauczycieli, którzy na co dzień spotykają się z mnóstwem pytań swoich podopiecznych.
Urokliwe, pełne detali ilustracje Elżbiety Kidackiej.
Nasza opinia: Jako dziecko nie lubiłam książek z opowiadaniami, które z góry zakładały, że mają mnie czegoś nauczyć. Bajki terapeutyczne, pomagające zmierzyć się z lękami, opowiadania o wartościach itd. To były jedyne kurzące się na mojej półce tomiki. Zajrzałam raz, czy dwa i uciekłam, bo wyglądały na nudne. Była jedna książka o pokonywaniu strachu, którą lubiłam, ale w niej rzeczywiście coś się działo. Kluczem do napisania dobrej książki dla dzieci jest to, żeby uczyła, ale nie wprost. I oczekiwałam, że "12 ważnych opowieści" spełni ten warunek.

sobota, 29 marca 2014

[PRZEDPREMIEROWO] Recenzja książki "Korona w mroku" - Sarah J. Maas

Tytuł: "Korona w mroku"
Tytuł oryginalny: "Crown of midnight"
Autor: Sarah J. Maas
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 532 (co tam drzewa, mogła być grubsze!)
Opis wydawcy: Po roku ciężkiej pracy w kopalni soli osiemnastoletnia Celaena Sardothien zdobywa pozycję królewskiej zabójczyni. Nie jest jednak lojalna względem tronu, choć ukrywa ten sekret nawet przed najbliższymi przyjaciółmi. 
Nie jest jej łatwo utrzymać tę tajemnicę, zwłaszcza gdy król zleca jej zadanie, które może zniweczyć jej plany. Na domiar złego na horyzoncie majaczą groźne siły, które mogą zniszczyć cały świat i zmuszają Celaenę do dokonania wyboru.
Względem kogo okaże się lojalna i dla kogo zechce walczyć?
Nasza opinia: Są takie książki nad którymi mogę się rozpływać cały czas, bo po prostu są idealne. Czytać najchętniej nie przestawałabym nawet, jeśli znam je już prawie na pamięć. Tak więc gdy tylko miałam okazję - sięgnęłam po "Koronę w mroku", czyli drugą część "Szklanego tronu" - książki, która mnie w sobie rozkochała. No i o ile przy wyborze pierwszego tomu opis był dla mojego gustu trafieniem w dziesiątkę, to z drugą częścią było gorzej. Nie mówię już nawet o tym, że czerwone tło, miecz i bordowa (nie znam się na odcieniach, więc proszę mnie nie zabijać jeśli to nie to) sukienka są bardzo dobrze widoczne i wspaniale się prezentują. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, że jednak do samej czcionki chciałabym się jakoś wśród tych kolorów dokopać i nie odjeżdżać wzrokiem na wszystkie strony. "Szklany tron" zachwalałam wszędzie, więc z każdym dniem zbliżającej się premiery drugiej części przygód zabójczyni zachowywałam się wręcz jak śliniący się pies czekający na to, aż właściciel rzuci mu zabawkę (w naszym przypadku aż zdejmie ją z najwyższej części szafy). Glamglałam SMF długi czas o premierze, cudownym (oj no, to przez to zauroczenie tyle słodkich słów) trailerze i ta chyba nie mogła już ze mną wytrzymać. Czytając jednak opis uznała, że nie rozumie co czyta. No i się jej nie dziwie, bo ja nawet tego opisu nie wysiliłam się, by przeczytać. Już i tak widzę słabo, a takie wpatrywanie się w okładkę jak w tańczące ściany nie wyszłoby mi na dobre. Podpatrzyłam więc opis w internecie i... nie zachwyca. Nie wiem, mnie totalnie nie zachęca. Niby sobie jest ale nic nie robi, nie stawia czytelnika w sytuacji, w której opis jest tak ciekawy, że książki nie da się nie kupić. Są ludzie, którzy nie słyszeli o twórczości autorki i gdy wejdą do sklepu, gdzie będzie się prezentować jedynie kontynuacja przygód zabójczyni, to raczej ominą ją szerokim łukiem.

Do sięgnięcia po książkę zdecydowanie zachęca okładka. Trochę się na niej dzieje, ale z pewnością nie przytłacza. Co prawda bardziej przypadły mi do gustu pozy Celaeny z pierwszego tomu, ale tutaj także nie jest źle. Minusem jest trudny do odczytania opis, jednak komfortowa czcionka "wnętrza" oddaje go z nawiązką. No i cóż... Polska wersja moim zdaniem jest lepsza od  oryginalnej, w której ma się wrażenie przepychu i nadmiaru. 

Nie gram na instrumentach i nigdy nie zamierzam. Nie mniej jednak pierwszą część przygód Celaeny śmiało porównam do perkusji. Ostrzejsze brzmienia, szybka i częsta zmiana rytmu (czy jak to się tam nazywa) i w ogóle miodzio, bo wszystko toczy się szybko i zaskakująco - ma się wręcz wrażenie, że nie można tej melodii powtórzyć. Jednak już przed połową drugiej części wiedziałam, że porównam ją do liry albo marnego fleciku. Jeśli wyciągniecie na nim ostrzejsze brzmienie, to oddaje honor. Jest dużo bardziej stonowana melodia, nie ma zrywów i jest na typowego "elegancika" z kapelusikiem ze wstążeczką. Po wybuchowym początku spodziewałam się jeszcze lepszej kontynuacji, a początek książki mnie po prostu znudził, co powinno być traktowane jak książkowe przestępstwo. Mogę też sypnąć porównaniem dla zmotoryzowanych. Na autostradzie robią się czasem korki i podobno nikt nie wie dlaczego tak naprawdę się robią. Oświecę was. Sarah jechała taką autostradą nie puszczając pedału gazu. A potem obróciła głowę w bok, zobaczyła przebudowę jakiegoś budynku i wcisnęła hamulec "żeby sobie popatrzeć". No i zrobił się zator. Wszystko stoi, a kierowcy są jedynie zirytowani, bo chcieliby szybko przejechać przez całą autostradę.

Z okładki można wyczytać (tym razem się da) "Przebiegła. Śmiercionośna. Nieugięta". Sama zmieniłabym to raczej na "Rozkochana. Sflaczała. Miękka jak rozgotowany kalafior". Dobra, może trochę przesadziłam, ale spodziewałam się walki, krwi, toporów, oderwanych głów, brei zamiast twarzy. A otrzymałam spisaną telenowelę, która nigdy się nie skończy, bo nie ma takiego czasu, w którym można by rozwikłać wszystkie rozterki miłosne bohaterów. No ludzie drodzy! Ja tu liczyłam na wysokobudżetową produkcję w stylu damskiego Jamesa Bonda, a otrzymałam kolejną niskobudżetową wersję Trisitana i Izoldy! Znaczy fajnie, ja ogólnie lubię takie historię i tak dalej, ale mógł mnie ktoś uprzedzić. 

Tak właśnie było do strony 282. 

Jeśli ktokolwiek chce trochę mocniejszych przeżyć, to zamiast odpoczywać po niedawnym haju może radośnie sięgnąć po "Koronę w mroku", a bardziej drugą część drugiego tomu. Jeśli wcześniej było mi mało krwi w wanience, to teraz przelała się już ona nie tylko przez wanienkę, łazienkę, dom, miasto, państwo, ale i cały cholerny świat. 

Nie rozumiałam co dziewczyny mają na myśli mówiąc, że kochają się w bohaterach książkowych. Do tej pory. Matko boska, Chaol to dopiero ciacho. Jak pączek w tłusty czwartek, po prostu nie można go nie pragnąć.  Na dodatek tak samo jak pączuszek - był kapitanem (dobra, pączki nie są kapitanami gwardii królewskiej, ale który z nich by nie chciał nim zostać?), ale także słodziakiem, który mnie po prostu rozczulał. Jego sposób myślenia i bycia, postrzeganie świata, lojalność, wrażliwość... Mojej miłości do tego osobnika nie mogą opisać żadne słowa nieważne w jakiej ilości, nieważne jak bardzo wyszukane.


Po przeczytaniu "Szklanego Tronu" nie byłam wcale pewna, czy ukaże się jego kontynuacja. Możliwym jest, że po prostu nie dostrzegłam takiej informacji, jednak autorka zakończyła książkę w takim momencie, którego moim zdaniem wcale nie musiała kontynuować. Teraz jednak Sarah J. Mass ucięła w kulminacyjnej wręcz chwili i mam nadzieję, że trzecią część napisze w błyskawicznym tempie, bo nie na moje nerwy jest takie wyczekiwanie i rozmyślanie "co by było gdyby...".

W pewnych momentach gubiłam się w logice głównej bohaterki. Skakała z dachu na dach, biegała niczym rozwydrzony bachor - okej, nic do tego nie mam. Ale miałam wrażenie, że źle wymierzyła wartość zła w porównaniu z większym złem. Była wagą, której ktoś przez nieuwagę podczepił obciążnik, więc przechylała się na jedną stronę. Na dodatek nie tą, w którą moim zdaniem powinna. Mimo dobrych opisów emocji i uczuć czułam się trochę jak zagubiony, trzęsący się ratlerek gdy nagle całkowicie zmieniała sposób patrzenia na świat. Jakby miała różne odcienie różowych okularów, ale stosowała tylko te najciemniejsze i najjaśniejsze. 

Muszę chyba coś wyjaśnić, bo wyszło dość negatywnie. Książka jest bardzo dobrze napisana (a może tłumaczona? owacje na stojąco dla wszystkich, by nikogo nie pominąć) i pozostaje moją najukochańszą serią, dla której zaczynam szukać miejsca na ołtarzyk, bo przecież do czegoś trzeba się modlić o więcej tak dobrych pozycji. W historię zabójczyni wciągnęłam się cóż... na zabój. Nic nie odciągnęłoby mnie od czytania tej książki. Nic.

Książka jest pełna niewiadomych (ale nie martwcie się humaniści, tutaj nie ma żadnych skomplikowanych "x" i "y"). Każda tajemnica odkrywa kilka kolejnych co w tym przypadku wcale nie oznacza obciążanie czytelnika i kładzenie mu na barkach zbyt dużego ciężaru. Dzięki temu jest jednym wielkim sprężonym obiektem, który może być więc zabójczy dla każdego czytelnika, który ustawił poprzeczkę dla tej pozycji zbyt nisko. Ja ustawiłam na najwyższym szczebelku z możliwych i teraz tylko czekać, aż rozwinie skrzydła, ale nie podleci zbyt blisko do słońca (przygoda Ikara w niczym by tutaj nie pomogła).

Ten akapit piszę dzień po napisaniu wszystkich innych. Jest odpowiedzią na pytanie, czemu recenzja bardzo dobrej książki wytyka wszystkie jej niedoskonałości i stosunkowo mało pisze o zaletach? Myślę że przede wszystkim z powodu szalejących we mnie sprzecznych emocji. Pozycja była z najwyższej półki, wszystko cacy, bohaterowie genialni i zmienni, dzięki czemu są naturalni. W końcu my jako zwykli śmiertelnicy też z owieczek możemy się stać wilkami. Głównym plusem tej książki jest moim zdaniem jej magia. Autorka doskonale wciąga czytelnika w przekazywaną na kartkach historię dzięki czemu ten odczuwa ją na sobie. Wczuwa się w każdego bohatera, na przemian ma ochotę śmiać się, płakać z radości i smutku, drzeć się, rzucać naczyniami, walczyć i rwać włosy z głowy. To jest coś, czego brakuje w wielu książkach i być może to jest właśnie to "coś", czego wielu z nich brakuje.

W ramach kilku słów na koniec... Kochałam, kocham i kochać nie przestanę. A jeśli ktoś odważy się wystawić komentarz do tego tekstu czytając tylko wcześniejsze zdanie, to potraktuje go jak Celaena swoich wrogów. Ostrzegam - nie będzie miło.
Ocena ogólna: Queen Dee 9/10 Small Metal Fan --/--


Jak się czuje człowiek, którego ukochana książka kończy się w kulminacyjnym momencie?
description


czwartek, 27 marca 2014

Recenzja książki "Upadli" - Lauren Kate

Upadli - Lauren KateTytuł: "Upadli"
Tytuł oryginalny: "Fallen"
Autor: Lauren Kate
Wydawnictwo: MAG
Ilość stron: 460 - Mega za dużo, drzewka cierpią!
Opis wydawcy: Luce Price zwraca uwagę na tajemniczego i zdystansowanego Daniela już pierwszego dnia w szkole Sword & Cross w dusznej Georgii. On jest jedynym jasnym punktem w miejscu, gdzie nie wolno korzystać z komórek, inni uczniowie to świry, a każdy ich ruch śledzą kamery.Choć Daniel nie chce mieć nic wspólnego z Luce - i robi wszystko, żeby dać jej to wyraźnie do zrozumienia - dziewczyna nie potrafi się powstrzymać. Przyciągana niczym ćma do płomienia, musi dowiedzieć się, jaką tajemnicę ukrywa Daniel... nawet gdyby to miało ją zabić.
Nasza opinia: Przed przeczytaniem skonsultuj się z psychiatrą, gdyż każde stosowane porównanie z zupełnie innej bajki może zagrażać twojemu życiu lub zdrowiu (psychicznemu). Chyba mi trochę nie wyszło...

Ta recenzja należy do tych, które z całego serca chciałabym nagrać. Nie chodzi tutaj o chwalenie się jakże swoją piękną, mądrą i skromną osobą, a przekazanie tego wszystkiego co piszę w intonacji, której nie da się przekazać stukając w klawiaturę. Co dziwne - są też takie opinie, których za nic bym nie nagrała, bo... są nijakie. Niby dobre, niby kiepskie. Po za tym mam znienawidzony przez siebie głos. Naprawdę, w głowie brzmi okej, a jak przychodzi co do czego i ktoś cokolwiek nagra to najchętniej gwizdnęłabym łopatę i wykopała dół, w którym się schowam na wieki. Gdyby jeszcze był nie wiem... Męski, czy coś. A on jest po prostu brzydki, jak stopiona głowa lalki. Przerażający na swój sposób w związku z tym, że z żelkowej słodyczy stał się... smakiem kawy. Fuu, nie lubię kawy. Serio.

Do serii mnie kiedyś ciągnęło, ale widocznie nie tak mocno by przeciągnąć na swoją stronę. Mimo już wielu okazji do przeczytania książki (ona chyba była wydana w 2010, c'nie?) nigdy po nią nie sięgnęłam. Teraz, pisząc to zdanie i będąc na 429 stronie mogę powiedzieć, że to jedno z największych rozczarowań książkowych kiedykolwiek. Co dziwne sama zmuszam się by to napisać. Bo jak dla mnie ta książka w ogóle nie trzyma się kupy! Jakby autorka do serca wzięła sobie słowa "trzymajmy się kupy, bo kupy nikt nie ruszy" i naskrobała tak dużo stron tylko dlatego, żeby nikt się nie przyczepił. Szczerze? Podziwiam takie osoby. Zazdroszczę im tak bardzo, że najchętniej wrzuciłabym te strony do ognia i patrzyła jak się palą by mieć tę nutkę satysfakcji. Bo, cholera, ja napisałabym tę historię na trzech stronach. Nie bawiłabym się w pięć stów, bo żal by mi było biednych drzew. Jak ja bardzo chcę, by przez moją pisaninę także wycinano lasy...

Książkę kupiłam po super cenie. Ona zachęciła mnie do sięgnięcia po książkę, której nawet nie pamiętałam opisu. Głupia cena. Wystarczyła ta wielka czcionka, by wszystko się we mnie zagotowało. Wydawnictwo chyba postawiło na dość niewybredną (ż)aluzję co do ślepoty większości czytelników. Ta czcionka jest ogromna. Dziwię się, że nie uwieczniło jej satelitarne zdjęcie księgarni w popularnym serwisie z mapami, gdzie możesz sobie zwiedzać Wenecję online. Żeby nie kręcić głową (choć w drugą stronę) jakby się całe dzieciństwo nade mną  znęcano, trzymam tę książkę przed sobą na długość wyprostowanej ręki, co nie jest komfortowe. Hej... czy ja widzę zalążki mięśni? Bogowie, mamusia będzie ze mnie dumna.

Zrażona wielką czcionką jak stąd do Alabamy (wcale nie sprawdziłam gdzie dokładnie jest Alabama...) nie zdążyłam przeczytać trzech stron, a trafił we mnie piorun mocy zmuszający mnie do jakże eleganckiego walnięcia głową o ścianę. Szkoła bez telefonów komórkowych. Podstawówka. <miejsce na spoiler, którego nie będzie bo nie jestem w tej sprawie hipokrytką> Zakazana miłość. Tak, to rodzaj tych, gdzie dzięki miłości czternastolatki umiera z sześciu człowieków*. Chłopak, który przy pierwszym spotkaniu pokazuje Ci środkowy palec... Chwila, chwila. Przecież ja nie wydałam zgody na publikowanie mojego pamiętnika! A tak na serio, to jest bardziej żenująco niż się wydaje.

Główna bohaterka jest... głupiutka. Bezbronna. Ale oczywiście ona jest terrorystą i urywa głowy bezbronnym chomikom. Jeśli macie chomiki to trzymajcie je od niej z daleka. Jeśli nie wiecie co to znaczy mieć ochotę walić ścianą w głowę przy każdym zdaniu, to zachęcam do sięgnięcia po tę powieść, bo walenie głową w mur jest już dawno przereklamowane. 

Główny bohater jest.... chamski. Boski. Macho. Ciacho tak gorące, że aż się boisz, że się sparzysz. Wulkan pełen testosteronu. Baju, baju. Prawda skończyła się na pierwszym epitecie. 

Oczywiście nie można zapomnieć o... aniołkach! Piękny opis, doprawdy. Chciałabym skrzydełka wyraźne, motylkowe... albo różowe! Tak! Kto mi podaruje takie cuda? Chyba NFZ tego nie refunduje...

Choć ta powieść jest według mnie badziewnie słodka i naiwna, a stopień zażenowania niebezpiecznie wzrasta, a zostało mi jeszcze dziesięć stron, to... już wiem, że będę chciała wiedzieć co się wydarzy dalej. Bo właśnie tak te cholerne niezasługujące na to książki stają się bestsellerami. Coś sprawia, że chce się je  po prostu czytać dalej. 

Dobra. Pisząc ten akapit oficjalnie skończyłam i muszę mieć drugą część. Nienawidzę takich książek. Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę**! Takie coś powinno być zakazane. Jeśli nie lubię stylu autora, bohaterki, bohatera, kawy, żelków, dużej czcionki to czemu głupi mózg zmusza mnie do czytania czegoś tak słodkiego kolejny raz? Nowy raz? 
Ocena ogólna: Brak, bo książka nie zasługuje na żadne liczby czy cyfry. O. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuje samej sobie. Za napisanie jednej z najbardziej chaotycznej recenzji także.

*błąd popełniony z premedytacją
**nie pisałam każdego słowa osobno, aż tak źle ze mną jeszcze nie jest
#$% Pytanie do siedzących w temacie... Co okładka ma wspólnego z przekazem czcionki wewnątrz oprawy?

wtorek, 18 marca 2014

Recenzja książki "Zjadanie zwierząt" - Jonathan Safran Foer

Tytuł: "Zjadanie zwierząt"
Tytuł oryginalny: "Eating animals"
Autor: Jonathan Safran Foer
Wydawnictwo: Krytyki Politycznej
Ilość stron: 317
Opis wydawcy: Gdy Jonathanowi Safranowi Foerowi urodził się syn, chciał się dowiedzieć, jak powinien go karmić i czym naprawdę jest mięso. Skąd pochodzi? Jak się je produkuje? Jak traktowane są zwierzęta i czy to ważne? Jak zjadanie zwierząt wpływa na gospodarkę, społeczeństwo i środowisko? Wyniki tego śledztwa sprawiły, że stanął twarzą w twarz z rzeczywistością, której jako obywatel nie mógł zignorować, a jako pisarz nie mógł przemilczeć.
Nasza opinia: Jestem wegetarianką. A raczej do jakiegoś czasu wstecz starałam się być, bo tak jak napisał autor tej książki: "Mark Twain twierdził, że rzucanie palenia jest śmiesznie łatwe i wie to, bo sam rzucał już tysiące razy. Wegetarianizm też jest łatwy". Jonathan przewidział także to, że sięgając po tę książkę będę myśleć, że pisze o diecie bezmięsnej. Jest to prawdą. Jednak nie przekonuje on ludzi do przejścia na tę dietę. Po prostu mówi prawdę o tym, jak żywcem mielone są niepotrzebne kurczaki. Nic do rzeczy nie ma to, że prawda skłania do zaprzestania spożywania czegoś, co zostało potraktowane bardziej okrutnie niż sobie wyobrażamy, zanim trafiło na nasz talerz.

"Francuzi, którzy kochają psy, jedzą czasem konie. 
Hiszpanie, którzy kochają konie, jedzą czasem krowy. 
Hindusi, którzy czczą krowy, jedzą czasem psy."

Kiedyś przygotowałam prezentację o wegetarianizmie, którą z resztą przedstawiłam. Pozwolę sobie przytoczyć jej kawałek (mówiony). Ryby mają haczyki w podniebieniu i uznaje się to za normalne. Ba! Dużo ludzi wbija te ostre kawałki metalu w ciała, traktując to jako hobby. Jak więc zareagowaliby ludzie, gdybym nagle wyszła do parku z hakiem i wbijała go w pyski psów? Afera na cały kraj? Bestialskie traktowania i 25 lat więzienia? Dlaczego? Co różni ryby od innych zwierząt? Dlaczego, gdy jako mała dziewczynka poszłam z rodzicami do baru rybnego i byłam tak ciekawska, że schowałam się za drzewem obok stawów hodowlanych na moich oczach przysadzisty mężczyzna zatłukł kijem bejsbolowym ryby, które potem trafiły na talerze moich rodziców i brata? Bo ryba nie myśli? Bo nie jest stworzeniem? Bo jest gorsza od wałęsającego się po ulicach psa, którego gdybym potraktowała tak, jak ten mężczyzna rybę, zostałabym wsadzona za kratki? Jaką mentalność mają ludzie, gdy widzą w psie człowieka, a w rybie bezmózgie zwierzę?



TK TK gifs

Lubisz owoce morza? Ja ich nie jadam. Też zaliczam je do myślących istot i gdy wchodzę do restauracji, gdzie w akwarium znajdują się homary z zaklejonymi szczypcami, mam ochotę je wziąć do domu i wsadzić do wanny. A potem zaskarżyć restaurację. Nie wiem jak można żyć z tym, że wskazuje się zwierzę, które zostaje wyłowione i żywcem usmażone na patelni. Ta dziwna moralność. Jak ludzie zareagowaliby na to, gdybym weszła do restauracji, pociągnęła kelnera za rękaw, podeszła do rodziny z dzieckiem i głośno powiedziała, że poproszę właśnie je i z odrobiną soli, bo wydaje się zbyt słodkie? Rodzice by się na mnie chyba rzucili, dziecko zaczęłoby płakać, kelner wyrzuciłby mnie z lokalu wcześniej dzwoniąc na policję i wysyłając mnie do wariatkowa. Muszę chyba kiedyś coś takiego zrobić, bo chciałabym znać reakcję ludzi. Ale wracając do owoców morza. Jednymi z bardziej znanych są krewetki. Ile z was jadło kiedyś krewetki? Raz, drugi, trzeci? A czy wiedzieliście o tym, że abyście mogli zjeść jedną krewetkę średnio pięć koników morskich także straciło życie, gdyż sieć także je wyłowiła?

O niejedzeniu mięsa mogę rozmawiać długo i bronić swoich racji do upadłego. Nie brakuje mi białka, nie mam anemii. Wszystko ze mną w porządku, a mam wrażenie, że ludzie bardziej się tym emocjonują niż ja sama. Co mnie w książce zdziwiło to to, że autor też miał problem ze stałym trzymaniem się diety bezmięsnej. Przy ludziach nie jadał zwierząt, ale w domu było co innego. Presja innych osób jest bardzo duża na takie osoby. Tak jak autor często słyszę pytanie "to czego dzisiaj nie jesz?". To jest po prostu irytujące. Ludzie zwracają na to uwagę i rzucają tekstami. Myślę, że nawet teraz bardziej, niż gdyby dowiedzieli się, że jestem np. prostytutką. Bo takiej osobie trudniej coś wybić z głowy, niż komuś, kto stara się przetrwać ten trudny początek. Bo w samej diecie najtrudniejszy jest pierwszy miesiąc, gdy musisz tego naprawdę chcieć mimo, że wszyscy Ci tego zakazują albo na siłę próbują wcisnąć Ci mięso.

TK TK gifs

W byciu wegetarianinem przeszkadzają także restauracje, które nie są na takiego gościa przygotowane. Często idąc na rodzinny obiad do restauracji ja zamawiam tylko coś do picia, a wszyscy już są do tego przyzwyczajeni. Oczywiście kelner musi zapytać dlaczego nie jem i (o zgrozo!) zażartować, że sałata też musiała umrzeć, bym mogła ją zjeść. Oj... Wtedy najczęściej przywdziewam niewinny uśmiech i proszę o pięć kilo kamieni.

TK TK gifs

Foer napisał coś, co powinno stać się obowiązkową lekturą szkolną. Dlaczego młodzież czyta książki streszczenia książek, które nic nie wnoszą do ich życia? Czemu nie przeczytają o wadach i zaletach jedzenia mięsa (a nie wegetarianizmie) albo o uzależnieniach od narkotyków, czy porywaniu dziewcząt przez mężczyzn poznanych w internecie? Oczywiście warto czytać "Pana Tadeusza" i "Syzyfowe prace", ale czy trafią one do głowy standardowego, czternastoletniego człowieka?

Czytałam opinię innych ludzi po przeczytaniu tej książki. Wiele bulwersuje się, że wszyscy ludzie nie przejdą na wegetarianizm. Tylko że tutaj chodzi o coś zupełnie innego! Wystarczy, by zwierzęta były humanitarnie przewożone i zabijane, a także żyły tak, by mogły się chociaż obrócić. Bo przewiezienie, podczas którego wszystkie nogi zwierzęcia się łamią, a potem poderżnięcie mu gardła i czekanie aż się wykrwawi to raczej barbarzyństwo. 

Jaki jest główny plus tej książki? Przede wszystkim taki, że kierowana ona jest do wszystkich. Do małych i dużych. Do biednych i bogatych. Do tych, którzy jedzą mięso i tych, którzy tego nie robią. Przeczytać ją może każdy i nie poczuje się urażony, a po prostu mądrzejszy o kilka ważnych informacji. Dzięki temu można polecić książkę każdemu, pożyczyć rodzinie i mieć nadzieję, że nie będzie się już tak dąsać, gdy nie zjemy z nimi schabowego.

Muszę przyznać, że książką jestem zachwycona. Nie są to suche fakty, sztywne zdanka i specjalistyczne słownictwo. Tą książkę napisał ktoś, kto chciał by każdy mógł ją przeczytać, na dodatek z przyjemnością. Bo nie ma nic gorszego niż zachęcanie kogoś danymi statystycznymi. Wtedy należy uciekać gdzie pieprz rośnie. Dla kogo jest więc ta książka? Dla wszystkich, którzy chcą otworzyć oczy i być świadomi.
Ocena ogólna: Queen Dee 9/10 Small Metal Fan --/--

Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję
Wydawnictwu Krytyki Politycznej

niedziela, 16 marca 2014

Recenzja książki "Jak Cię wykraść, Phoenix?" - Joss Stirling

Tytuł: "Jak Cię wykraść, Phoenix?"
Autor: Joss Stirling
Wydawnictwo: Akapit Press
Opis wydawcy: Phoenix należy do gangu złodziei o paranormalnych zdolnościach. Zadaniem Phoenix jest okraść Yvesa Benedicta, zdolnego studenta ze Stanów, który przyjechał na konferencję młodych naukowców do Londynu. Niespodziewanie okazuje się, że Yvesa i Phoenix łączy coś znacznie więcej. Przeszłość Phoenix należy do gangu.
Nasza opinia: Książka na mojej półce zalegała od pamiętnych Targów Książki w Katowicach. Oczywiście dorwałam ją po niższej cenie, ale zapłaciłabym za nią i dwa razy tyle. Co ciekawe - cały czas kurzyła się obok egzemplarzy recenzenckich, bym zwróciła na nią uwagę. Szczerze mówiąc - zwracałam i to nie raz, ale naprawdę bardzo dużo po niej oczekiwałam, a rozczarowanie w tej sytuacji chyba ukatrupiłoby moją duszę i ciało, a na pewno skłoniło do wyrzucenia książki przez okno (czy coś takiego jest w ogóle zgodne z prawem? W końcu coś się może komuś stać i w ogóle... chyba jednak nie, więc nie radzę wyrzucać laptopów i innych przedmiotów). 

Czytając pierwszą część serii o braciach Benedictach (czy tylko mnie się to kojarzy z papieżem?) byłam po prostu oczarowana. Wiecie, to są te książki, które mają te swoje buntownicze ciacha, w których każda czytelniczka zakochuje się migusiem i mogłaby wybaczyć wszystkie niedoróbki, gdyby tylko one istniały, bo w powieści Joss Stirling raczej one się nie pojawiają.

Autorka pomysł na serię wymyśliła bardzo sprytnie. Jak już wspomniałam wszystko kręci się wokół braci Benedictów, których jest siedem. W każdej kolejnej pozycji od najmłodszego do najstarszego chłopaka jeden z nich znajduje swoją miłość. Oczywiście nie mogłoby by być tak prosto, krasnale muszą rzucać kamieniami w ludzi wspinających się na tęczę bla, bla, bla. Nie mniej jednak dziwiło mnie to, czemu nie zaczęła od najstarszego. Odpowiedź przyszła mi do głowy właśnie w chwili, gdy pisałam poprzednie zdanie. Napisanie książki trochę trwa, miłośniczki serii także rosną, więc... wszystko się zgadza. Razem z nimi starzeją się bohaterowie. Mam ochotę klaskać, bo pomysł jest niespotykany i bardzo, ale to bardzo potrzebny zakochanym w buntownikach dziewczynkom.

O ile w "Kim jesteś, Sky?" miałam do czynienia z buntownikiem, który dosłownie lał na wszystko, tak teraz w swoje łapki dostałam mądrale, który uczy się nauki o ziemi. Oczywiście chodzi o geografią, ale wiecie... próbuję pisać poetycko (dopiero się uczę!). Nie jestem do końca pewna, który z bohaterów dwóch jak dotąd przeczytanych książek najbardziej przypadł mi do gustu. Myślę, że wybrać po prostu nie potrafię. Wszyscy się bardzo różnią. Sky jest słodką brytyjką, Phoenix złodziejką, Zed buntownikiem, a Yves lubi po prostu się uczyć. Z obydwiema dziewczynami się utożsamiłam, a z chłopakami mogłabym się ożenić. Najlepiej z jednym i drugim, choć nie jestem fanką trójkącików miłosnych.

"Mój świat obrócił się wokół własnej osi, bieguny magnetyczne zmieniły miejsce, bo [miejsce na spojer gdyby był, ale go nie ma, więc ucinam zdania i możecie głowić się nad tą kiepską zawiłością...]."

Książkę czyta się bardzo dobrze. Być może dlatego, że akcja jest dynamiczna, a może sprawia to lekki, przyjemny styl autorki. Nie opisuje zbyt szczegółowo, ale nie brak mi orientacji w sytuacji i terenie. Wszystko cacy. Właściwie nie wiem do czego mogłabym się przyczepić, a nie lubię pisać tekstu, w którym nie ma nic negatywnego, bo wydaje mi się to nie fair. Czuje się tak, jakbym miała wątpliwości, czy ktoś nie związał mojej złośliwej połowy, która zawsze znajdzie gdzieś błąd. To jest takie frustrujące, że mam ochotę sama skreślić kilka słów w książce i dopisać własne z błędami ortograficznymi, by mieć czego się złapać. Czegokolwiek. Właściwie przypomniałam sobie, że zauważyłam jeden błąd. Chociaż... "wychodzić złość". Nigdy tego nie słyszałam, więc szybciej chodziło chyba o "wychłodzić".

Okładka mi się podoba. Bardzo mi się podoba. "Kim jesteś, Sky?" oraz "Jak Cię wykraść, Phoenix?" mają nawet nasze narodowe barwy (brawo ja! Taka jestem spostrzegawcza). Prosta okładka, jednak przyciągająca wzrok. Bluszczyk, albo inne badziewie w tle i super. Lekko kiczowato wygląda jedynie prosta czcionka w stylu TNR, którą napisano: "bestseller nastolatek". Na dodatek dwukrotnie. Ale trzeba przyznać, że beżowe strony ustrojone są niesamowicie. Nie spotkałam jeszcze takiej czcionki w innych książkach, a mnie czyta się ją po prostu cudownie (czy tylko ja zwracam uwagę na takie detale i wspominam o tym?).

Joss Stirling nie szczędzi bohaterom problemów i rzuca im tyle kłód pod nogi, ile drzew jest w lesie. Mimo, że niemal jesteśmy pewni szczęśliwego zakończenia, to moglibyśmy być nieźle zaskoczeni, gdyby nie wszystkie udało się przeskoczyć. Autorka stawia bohaterów w sytuacjach, w których z pewnością nie chcieliby się znaleźć, a ich spryt i odwaga pomaga im w uwolnieniu się z kłopotów. Jednak komu ufać, gdy dookoła wszyscy są wrogami? To pytanie błyszczy niczym neon w świetle księżyca w głowie każdego z braci Benedictów.

Książka porywa. Dosłownie. A ponieważ poetycko mogę pisać tylko po północy, to udręką było zaprzestanie czytania rankiem, gdy tego samego ranka się książkę zaczęło, by ostatnie rozdziały przeczytać o tej 23:45. Akcja płynie szybciej od rwącej rzeki i jest zaskakująca niczym nagła burza z piorunami (pozdrawiam Panią Pogodynkę, która musiała mnie z uśmiechem na twarzy poinformować, że w weekend nie ruszam się z domu). Jeśli więc szukacie romansu, w którym pocałunki skradną nie tylko serca bohaterów, ale także wasze, a mroczni przeciwnicy są naprawdę mroczni, to dobrze trafiliście. Może jeszcze jako wisienki potrzebujecie czegoś, czego jeszcze nie było? Na przykład... sawantów?
Ocena ogólna: Queen Dee 10/10 Small Metal Fan --/--

czwartek, 13 marca 2014

Recenzja książki "Przypływ" - Daniela Sacerdoti


Tytuł: "Przypływ"
Tytuł oryginalny: "Tide"
Autor: Daniela Sacerdoti
Wydawnictwo: Dreams
Ilość stron: 367 
Opis wydawcy: Sara Midnight nie jest zwyczajną nastolatką. To łowczyni demonów, która znalazła się w samym środku krwawej wojny. Osierocona w wieku szesnastu lat zmuszona jest nauczyć się śmiercionośnej profesji swojego rodu. Hary Midnight, który zaoferował pomoc jako daleki kuzyn nie jest tym, za kogo się podaje. To Sean Hannay. Chłopak z czasem staje się jej najlepszym przyjacielem i w mgnieniu oka życie Sary zmienia się nie do poznania.
Walka trwa. Sean i Sara wygrali pierwszą bitwę, lecz wojna szaleje i demony stają się coraz silniejsze. Dziewczyna pragnie się dowiedzieć, kto jest jej wrogiem, nim świat pogrąży się w chaosie. Misja doprowadza ją do posiadłości od pokoleń należącej do rodziny. Midnight Hall na wyspie Islay skrywa mroczne sekrety przodków oraz władcy demonów, który poprzysiągł zniszczyć Sarę.
Kiedy wokół niej zaczyna wirować nowy świat, dziewczyna musi uporać się z niełatwą przeszłością Midnightów i ich dziedzictwem, aby przebić się przez falę demonów i dotrzeć do ich władcy.
Nasza opinia: Przed sięgnięciem po "Przypływ" musiałam przeczytać drugi raz pierwszą część trylogii o Sarze Midnight. Są takie książki, które pamięta się długo i zostają w pamięci na bardzo długi czas. Niestety "Wizje" do nich nie należały. Być może przez to, że za pierwszym razem gdy je czytałam nie do końca mogłam się odnaleźć w tym, z czyjego punktu widzenia jest teraz prowadzona narracja. Często się to zmieniało, czasem była o tym informacja, a czasem nie. Jednak gdy zabrałam się do lektury "Wizji" po raz kolejny, przestało mi to przeszkadzać. Być może wpłynął na mnie spokój i cisza, która panowała podczas mojego zapoznawania się z książką po raz drugi, a może po prostu już nie zwracałam na to uwagi. W każdym razie, żeby nie mieć już żadnych brakujących elementów w fabule, od razu po zakończeniu pierwszego tomu wzięłam się za drugi.

Przyznam, że początkowo podchodziłam do książki nieufnie. Podobnie bym się zachowała podchodząc do bezdomnego psa, który może zareagować na milion sposobów i nie ma takiej możliwości, żebym przewidziała to, w jaki sposób się zachowa. Może być "Panem milusińskim", ale równie dobrze może pokazać ząbki. Zazwyczaj autorzy się rozwijają. Piszą coraz lepiej, choć niestety trafiają się też tacy, co idzie im gorzej. Miałam nadzieję, że Daniela Sacerdoti także nabierze rozpędu, a jej kolejna książka z serii będzie lepsza od pierwszej. W mojej opinii tak właśnie było. Tak jak wspomniałam wcześniej - nie miałam już problemu ze zmianą "prowadzącego narrację", a drugi tom czytało mi się dużo lepiej niż "Wizje".

W pierwszej części trylogii Sara wydawała mi się zbyt bojaźliwa, nieufna, ale w jakiś sposób trafiła do mojego serca. Różne tajemnice, ukrywanie prawdy i oszustwa zdecydowanie oddawały mi z nawiązką lekką irytację na pisarkę, która ustawiła króliczka do walki z pitbullem (niby wygolone owce, ale ugryźć potrafią). W "Przypływie" Sara się jednak zbytnio pałętała tam, gdzie nie trzeba. Stała się króliczkiem-łowcą-amatorem i jak złapała trop, to po prostu szła w las. W pewnych momentach miałam też wrażenie, że zdziecinniała, zachowywała się mało dojrzale i nienaturalnie cofnęła się w rozwoju. Jednak rozwijała się, dojrzewała i była bohaterem dynamicznym.

Co mnie rozczarowało - opis mówi wszystko, tak jak to było z "Wizjami". Przypomina bardziej streszczenie, opowiada coś, co stanie się wręcz pod koniec książki i co jest w jakiś sposób tajemnicą. Nikt nie chce wiedzieć kiedy umrze, żaden czytelnik nie chce wiedzieć jak kończy się książka zanim ją przeczyta. Szczególnie, jeśli bohater wywija kopyta. Z jednej więc strony dobrym jest, że opis przekazuje klimat książki, ale nie powinien odbierać czytelnikowi radości z czytania. 

Przyznać muszę, że spodobał mi się motyw z łowcami demonów. Autorka mogłaby jednak pójść bardziej w nastoletnie James Bondy. W zasadzie mało było tego zabijania, a więcej strachu i intryg między samymi łowcami. Czyli dobre strony rzucały sobie kłody pod nogi i zza drzewa chichotały gdy ktoś się wywrócił. Zrobiło się z tego kryminalno-sensacyjne COŚ. Trochę krwi mogłoby się polać (więcej niż kropla), a gdyby autorka dorzuciła jeszcze do pozycji chociaż szczyptę humoru, to by to nie zaszkodziło, bo miałam wrażenie, że jest smutno i poważnie. Jakbyśmy nie bili ninja, tylko smutnymi duszyczkami na czyimś pogrzebie. Na szczęście wszystkiemu towarzyszyły nagłe zwroty akcji, które dodały "Przypływowi" pieprzyku.

Czytając unosiłam się na falach emocji. Było ich naprawdę sporo i nie jestem w stanie nawet nazwać wszystkich z nich. Wiem jednak, że jedną z ich przyczyn był wątek romantyczny. Bogowie! Tak bardzo chciałam czegoś, co w sumie nie do końca się spełniło... To po prostu musi musi musi się wydarzyć, a moje wątpliwości muszą zostać rozwiane albo rozniesie mnie niepewność od środka. Jak ja bardzo tego chcę... tak samo jak powiedzieć światu o co mi chodzi, jednak nie będę spoilerować!

Podsumowując mogę rzec, że książka była lepsza od "Wizji". Wciągnęła mnie do swojego świata i gdy już myślałam, że w końcu dostanę odpowiedź na swoje pytania - przewróciłam ostatnią stronę i zobaczyłam jakże znienawidzony napis "podziękowania". Diabeł osobiście musiał chyba wpaść na jego pomysł. Nie mniej jednak z niecierpliwością czekam na ostatnią część serii o Sarze Midnight z bardzo dobrze wykreowanymi bohaterami.
Ocena ogólna: Queen Dee 9/10 Small Metal Fan --/--


Za możliwość przeczytania książki dziękuję
Wydawnictwu Dreams

wtorek, 11 marca 2014

Recenzja książki "Kamienie Liry. Potomek" - A. E. Olss

"Kamienie Liry. Potomek" Tytuł: "Kamienie Kiry. Potomek"
Autor: A. E. Olss
Wydawnictwo: Novae Res
Ilość stron: 764
Opis wydawcy: Ariel to niezwykła dziewczyna, która żyje i uczy się w szkole z internatem w Anglii. W dniu swoich szesnastych urodzin jej życie wywraca się do góry nogami. Zaczyna widzieć przyszłe wydarzenia, głównie te złe, dostaje w prezencie złoty kamień, który okazuje się magiczny, a jej jedyna przyjaciółka umiera. Kiedy zjawia się tajemniczy kruk i zaczyna z nią rozmawiać, wszystko nabiera zawrotnego tempa, a ona sama na zawsze musi porzucić mundurek uczennicy, wkroczyć w obcy świat i stać się tym, kim od zawsze było jej pisane zostać.
Nasza opinia: Z opisu książka nie wygląda na oryginalną. Dziewczyna -> super moce -> zmiana w życiu. Znany wszystkim szablon, który ostatnio ma wielką popularność. Trzeba jednak przyznać, że skoro takie książki się sprzedają - coś musi w nich być. Ciekawa fabuła, duże pole do popisu dla autora... Można się wyszaleć pisząc taką pozycję (z resztą nie tylko taką). Nie mniej jednak pomysł na "Kamienie Liry" wydawały mi się oklepany, a pozycja dla każdej nastolatki. Okazało się inaczej, z czego jestem trochę zadowolona, ale też niepewna przyszłości książki.

Pierwszym zaskoczeniem była piękna ilość ściętych drzew, jaka była potrzebna na wydanie tej książki (to tak trochę mało poważnie...). Po grubości wywnioskowałam, że ma jakieś czterysta stron maksymalnie (to nie ja jestem tą, która zawsze sprawdza ilość na stronie wydawnictwa). Jakież więc było moje zdziwienie gdy okazało się, że pozycja ma ich prawie dwa razy więcej niż sądziłam i na dodatek jest pierwszym tomem serii! Przyznam, że byłam przerażona. Tak jakbym była dzieckiem i dostała pluszowego misia, który zmienił się w krwiożerczego niedźwiedzia-potwora!

Sięgając za powieść liczyłam na lekką pozycję, która przypadnie do gustu dużej ilości nastolatek. Szczękę musiałam więc zbierać z podłogi, gdy książka zaczęła się od wojowników, królów, rzezi i innych krwawych, śmiertelnych rzeczy. Muszę przyznać, że to mi się spodobało. Nie sięgam po pozycje, które są jedną wielką średniowieczną batalią (szybciej sama coś skrobię w tych klimatach), ale połączenie tego z młodzieżówką bardzo mi się podobało. Tutaj właśnie pojawia się miejsce na moje wątpliwości. Do jakiej liczby serc czytelników trafi ta pozycja? Czy ludzie będą chcieli sięgnąć po książkę, która jest takim połączeniem? Myślę że część osób może poczuć się tym rozczarowana choćby dlatego, że oczekiwała czegoś innego. Zamierzając wcielić się w nastolatkę z internatu w Anglii mogę nie mieć ochoty na śledzenie bitew, zdrad i jednego wielkiego chaosu, który jest w zupełnie innym klimacie.

Dlaczego autorzy piszą o krukach? Jasne, fajne ptaszki. Czemu więc nie o wróbelkach? Gołębie zabierają im jedzenie, małe osobniki więc giną - z tego może powstać coś ciekawego, nie? A może po prostu coś, co nie stoi obok siebie na każdej półce w księgarniach. Gdzie się nie obejrzymy to kruk. Z prawa, z lewa, z góry i z dołu. Wszędzie. Wszędzie te kruki. Dawnej były symbolem inteligencji i wróżb, strzegły tajemnic przyszłości. W średniowieczu natomiast zmienił się pogląd na te upiorne ptaki - wierzono, że zwiastowały śmierć lub chorobę. Chyba trzeba im przyznać, że mogą wcisnąć się praktycznie do większości książek, co zaczęło mnie powoli irytować.

Ariel. To imię kojarzy mi się z małą syrenką i nigdy nie przestanie. Wesoło pluskająca sobie w oceanach istotka przeniosła się do murów zamku i uczęszcza do szkoły z internatem. Przerażająca sprawa. To imię po prost powinno być zakazane w innym użyciu! Nie wiem czy inni też tak mają, ale ja do imion podchodzę poważnie i cóż... Syrenka rozmawiająca z krukiem to coś, od czego może się wręcz zakręcić w głowie. Zbyt dużo dziwnych elementów.

Z samym krukiem miałam spory kłopot. Przedstawił się tym samym imieniem, co inna postać, a potem okazało się, że jest kimś innym (co wyjaśniało dziwne zachowanie w pewnych momentach gdy myślałam, że ma rozdwojenie jaźni). Nie mniej jednak te całe kruki okazały się dość interesujące, dodały jeszcze więcej magii całej pozycji i sprawiły, że była ona jeszcze bardziej specyficzna.

Muszę jednak napisać, że w niektórych momentach pozycja mi się dłużyła, co z drugiej strony nie jest dziwne skoro gdyby wyrwać wszystkie kartki i je ułożyć obok siebie to wyszłoby jak stąd do Chin, albo i dalej. Minus był taki, że można było z łatwością domyślić się jak potoczy się akcja, a książka skończyła się w momencie, na który czekałam te całe osiemset stron i miałam ochotę rwać włosy z głowy.

Śmieszną sprawą jest także wydanie książki. Dziewczyna, która pojawiła się na okładce zajmuje także pierwsze miejsce w drugim tomie trylogii o łowczyni demonów - "Przypływie". Nie miałam z tym jednak większego problemu, gdyż okładki się od siebie znacznie różnią w innych aspektach, a wyobrażając sobie bohaterów nie patrzę na tych z oprawy powieści. Mało komfortowe są jedynie białe strony, które wręcz dają po biednych oczach czytelnika.

Pisząc ostatnich zdań kilka próbuję sobie przypomnieć wszystkie sprawy, o których miałam napisać. Mój wierny przyjaciel notatnik zaginął w akcji (na zawsze pozostaniesz w moim sercu [*]), więc muszę się zdać sama na siebie. Nie przeciągając - książka mi się podobała. Okazała się dla mnie wielkim zaskoczeniem, a takie pozycje sobię cenie. Mam tylko nadzieję, że dane mi będzie zapoznać się z drugim tomem tej serii by zaspokoić swoją ciekawość co do dalszej historii bohaterów.
Ocena ogólna: Queen Dee 8/10 Small Metal Fan --/--

Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję