środa, 30 kwietnia 2014

Z innej półki #8 - "Książeksy", "second bookendy" i "książkolandy"


Ludzkie podejście do używanych ciuchów.
Szczerze powiedziawszy nie mam znajomego, który kupuje w ciucholandzie. Odnoszę wrażenie, że raczej woleliby głodować przez tydzień, niż kupić bluzkę z lumpeksu (albo się przyznać do korzystania z ofert takich sklepów). Sama jakoś nie muszę przechodzić na dietę z maksymalnym efektem jojo, by kupić spodnie z centrum handlowego, a przy okazji i kilka innych ciuchów. Ale naprawdę lubię i szanuję second handy. Przede wszystkim często są w nich ciuchy, których nie można kupić gdziekolwiek indziej. Wiecie, po prostu przechodząc przez pasy nie zobaczę dziesięciu dziewczyn w tej samej bluzie i butach.

Książki, które nowością już nie pachną.
Podobnie jest z książkami. Znam osoby, które czytają w parkach, centach handlowych bądź miejscach publicznych. Bo to jest dla nich wygodne, czego nie mogę pojąć. Wśród wrzeszczącej zgrai potworów (czyt. dzieci), drącej się za nimi gromady bogów (rodziców, którzy zawsze wiedzą lepiej i muszą być najgłośniejsi) i biegających ekspedientach i ochroniarzach po pięćdziesiątce wrzeszczących "złodziej!". Co śmieszne #1 - złodziej zawsze jest łapany przez przechodnia. Co śmieszne #2 i odnosi się do tematu - znajomi czytających w takich miejscach zawsze biorą to, co uznawane jest za "dobrą i poważną" lekturę. No bo w końcu to wstyd wyjść z jakimś romansikiem! Na dodatek zawsze mają minę jak, za przeproszeniem, kot srający na puszczy. No bo ktoś ich i tak może przyłapać na czytaniu i ich poziom "fejmu" (czyt. punkty sławy jak w popularnej grze symulującej życie) spadnie! Co oni biedni wtedy zrobią? Bo ja bym chyba skoczyła z okna. Chociaż nie, w Polsce to budynki są za niskie. Tabletki jak łyknę to mnie odratują, jak się podetnę to nawrzeszczą na mnie, że zajmuje łazienkę, nożem w serce nawet nie ma co marzyć, a strzelając pewnie nie wyceluję...  Kompletna porażająca porażka


Nie czytam, bo jest drogo.
Dużo moich znajomych nie czyta albo czasem i przejrzy, ale książek nie kupuje. Bo są drogie. Zgodzę się z tym, jednak w ich powstanie zamieszany jest tabun ludzi. Autor, redaktor, korektor, grafik, tłumacz, drukarz i wydawca. Jeszcze koszt papieru, prawa do wydania książki (np. która pojawiła się już wcześniej w innym kraju)... Wszystko kosztuje, a książka nie jest łatwą, ani tanią sprawą. Na dodatek wszyscy z w/w osób chcą nieźle zarobić. Z tych też powodów wchodząc do sieciowych, masowych księgarni aż się słabo robi. Nie mówię, że nigdy nic nie kupiłam w takich przybytkach, ale staram się tego unikać. 

Dlaczego kupuję w "książkolandach"?
Przede wszystkim mam tą radość, że znalazłam jakąś perełkę. Jeśli jednak ma się znajomości, nie jest o nią trudno. Wpadając tam prawie codziennie mając po drodze, można właścicielki dobrze poznać i któregoś dnia się zdziwić, gdy wyjmą spod lady takie cudeńko, że aż można się ślinić. Dzięki temu i umiejętnościom grzebania można wygrzebać nowe książki z niedawną datą premiery, które były nieudanym prezentem i kupić je za trzy razy niższą cenę niż normalnie. Nie jest też tak, że nie stać mnie na nowe książki albo po prostu żal mi na nie pieniędzy. Po co mam wydawać więcej, skoro mogę kupić więcej za mniej? Owszem, brzmi jak reklama kiepskiego marketu, ale taka jest prawda. Dzięki temu mogę oglądać więcej książek na mojej półce i wydawać tyle samo.

Jak znaleźć dobry sklep z książkami z drugiej ręki?
Cechami dobrego (według mnie) "książeksu" są książki rozstawione na półkach (a nie w pojemnikach, jak to często bywa z ciuchami), ceny są niskie, a stan pozycji dobry. Chyba każdy zdaje sobie z tego sprawę. Najpierw trzeba znaleźć jakikolwiek sklep z używanymi książkami. Można popytać czytających znajomych, ludzi na forach, blogerów książkowych, którzy mieszkają w tym samym mieście. Część osób nie chce zdradzać adresów, bo... nie chcą by ktoś załapał jakąś perełkę, gdy oni mieli na to okazję. Rozumiem to. Ale warto popytać kilku osób, któraś na pewno wyjawi tajemnicze miejsce, gdzie ukrywa się raj każdego książkoholika. 

Czy warto szukać okazji w internecie?
Z kupowaniem przez internet jest jak z praniem prześcieradeł i czerwonych ciuchów. Z jednej strony zaoszczędzisz na wodzie, a z drugiej będziesz musiał się pogodzić ze spaniem na różowym. Często można na stronach internetowych bądź u blogerów znaleźć książki po niskiej cenie. Najczęściej jednak książka kosztuje mniej niż jej wysyłka, na dodatek często jest niszczona przez rzucanie przesyłkami na poczcie (nie wiem co innego mogą robić, gdy książki czasem się tak niszczą, że głowa mała).

wtorek, 29 kwietnia 2014

Co warto dostać w swoje łapki w maju?


Tytuł: "Wina Gwen Frost"
Autor: Jennifer Estep
Seria: Akademia mitu
Wydawnictwo: Dreams
Data premiery: 8 maja 2014
Opis: Przed moimi oczyma mignęła twarz – najpotworniejsza, jaką kiedykolwiek ujrzałam. Mimo że ze wszystkich sił starałam się zapomnieć o tym, co się stało, widziałam go wszędzie. To był Loki – bóg złoczyńca, którego uwolniłam wbrew własnej woli. Powinnam była zgadnąć, że moja pierwsza prawdziwa randka z Loganem Quinnem zakończy się kompletną porażką. Gdybyśmy wpadli w zasadzkę żniwiarzy albo wdali się w jakąś przypadkową bójkę, byłabym mniej zaskoczona. Ale dać się aresztować podczas popijania kawy w modnej knajpie? Tego nie przewidziałam. Zostałam oskarżona o dobrowolne udzielenie pomocy żniwiarzom w uwolnieniu Lokiego z więzienia – a osobą, która prowadzi przeciw mnie rozprawę jest Linus Quinn, ojciec Logana. Najgorsze, że niemal wszyscy w akademii uważają mnie za winną tej zbrodni. Jeśli mam z tego wyjść cało i zdrowo, muszę się sama zatroszczyć o obronę…
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
elita
Tytuł: "Elita"

Autor: Kiera Cass
Seria: Selekcja #2
Wydawnictwo: Jaguar
Data premiery: 21 maja 2014
Opis: Drugi tom „Rywalek”. Do pałacu przybyło trzydzieści pięć dziewcząt. Teraz zostało ich tylko sześć. Ami i książę Maxon stają się sobie coraz bliżsi, jednak dziewczyna wciąż pamięta o Aspenie, chłopaku, którego darzyła szczerą miłością jeszcze zanim trafiła do pałacu.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
dar julii
Tytuł: "Dar Julii"
Autor: Tahereh Mafi
Seria: Dotyk Julii #3
Wydawnictwo: Otwarte
Data premiery: 21 maja 2014
Opis: Julia już wie, że tylko ona może zatrzymać Komitet Odnowy. Ale aby go pokonać, potrzebuje pomocy kogoś, komu nigdy nie potrafiła zaufać – Warnera. Podczas współpracy z nim przekona się, że nie wszystko, co wie o nim i o Adamie, jest prawdą.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
mroczne-slonce
Tytuł: "Mroczne słońce"
Autor: N. K. Jemisin
Seria: Sen o krwi #2
Wydawnictwo: Akurat
Data premiery: 14 maja 2014
Opis: Gujaareh, miasto snów, jęczy pod rządami Protektoratu Kisuańskiego. Miasto, w którym kiedyś jedynym prawem był pokój, poznało co to przemoc. W dodatku mieszkańców Gujaarehu dręczy tajemnicza i śmiertelna zaraza, która dopada ofiary podczas snu. Lud Gujaarehu powinien się zbuntować, ale zbyt długo żył w spokoju. Ktoś musi go nauczyć walki. Cała nadzieja w dwojgu wyrzutków – kobiecie, której jako pierwszej pozwolono wejść do zakonu bogini snów, oraz wygnanemu księciu, który pragnie odzyskać utracone dziedzictwo. Razem muszą stawić czoło kisuańskiemu okupantowi i dowiedzieć, skąd się biorą śmiertelne sny – zanim Gujaareh upadnie na zawsze.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Cien.Endera
Tytuł: "Cień Endera"
Autor: Orson Scott Card
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data premiery: 8 maja 2014
Opis: Andrew „Ender” Wiggin nie był jedynym dzieckiem w Szkole Bojowej. Był tylko najlepszym z najlepszych. Kolejnym z tych przedwcześnie rozwiniętych generałów był chłopiec, zwany „Groszkiem”, który został „cieniem” Endera, jego strategiem i przyjacielem.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
z-jak-zachariasz
Tytuł: "Z jak Zachariasz"
Autor: Robert C. O’Brien
Wydawnictwo: G. W. Foksal
Data premiery: 21 maja 2014
Opis: Kilkunastoletnia Ann Burden przetrwała atomową zagładę. Świat, który kiedyś znała, zniknął, a jej bliscy zginęli. Przez rok żyła samotnie w odległej dolinie, nie wiedząc, czy ktokolwiek ocalał. Pewnego dnia dostrzega dym z oddalonego obozowiska i zdaje sobie sprawę, że nie jest sama. Ktoś przeżył i zmierza w kierunku doliny. Jakie ma zamiary? Czy można mu ufać?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

sobota, 26 kwietnia 2014

Recenzja książki "Beta" - Rachel Cohn

Beta - Rachel Cohn
Tytuł: "Beta"
Tytuł oryginalny: "Beta"
Autor: Rachel Cohn
Wydawnictwo: Czarna Owca
Ilość stron: 316
Opis wydawcy: Szesnastoletnia Elizja to klon stworzony po to, by służyć najbogatszym ludziom, mieszkańcom rajskiej wyspy - Dominium. Nie ma emocji, nie ma duszy. A przynajmniej tak jej powiedziano. Kiedy na jej drodze pojawia się młody chłopak, Tahir, niespodziewanie w jej umyśle zaczynają się budzić uczucia. Elizja nie rozumie, co się z nią dzieje, nie wie, jak sobie radzić z czymś, czego nigdy dotąd nie doświadczyła. Jeżeli inni dowiedzą się o tym, że ona potrafi kochać, czeka ją przerażający los. Pożądanie do Tahira jest jednak zbyt silne, by je ignorować. Gdy bezduszni ludzie rozdzielą zakochanych, Elizja zaczyna walkę o swoją miłość i szczęście...
Nasza opinia: Ta książka z jednej strony mnie do siebie przyciągała, a z drugiej skutecznie odpychała. Będąc w księgarni najczęściej brałam ją do ręki, ale dość szybko czymś zastępowałam. Z opisu wydawała się ciekawa, na dodatek była o klonach i w ogóle cud, miód, orzeszki i polewa, ale jakoś nie byłam jej pewna. Czy spełni oczekiwania, a może się zawiodę? Wiadomo, że to będzie typ "przeznaczonych sobie i rozdzielonych", ale wydawało się, że aż tak szablonowo, to nie będzie. Błąd. To był błąd...

Kilka rzeczy zdziwiło mnie już na wstępie. Mamy z tyłu okładki opis i zdanie: Gdy bezduszni ludzie rozdzielają zakochanych, Elizja zaczyna walkę o swoją miłość i szczęście. Znaczy fajnie i w ogóle, bo robi się bardziej tajemniczo, będzie walka, kopniaki w jaja i fajne chwyty, ale... czemu walczy tylko Elizja? A ten mega-super-przystojniak nie może ruszyć swojego jakże zgrabnego tyłeczka i jej w tym pomóc? Nawet ruszyć jednym paluszkiem, cokolwiek? Od razu robi się dziwnie. No bo jasne, są osoby które walczą o prawa kobiet. No i właśnie tak to się potem kończy, że to kobiety toczą walki o facetów, a nie na odwrót.

Lubię pomysł. Naprawdę. Klony to moja bajka, mój świat i mogłabym o tym czytać i czytać. Jeśli jest jeszcze trochę intryg i sensacji, to przepadnę i już nigdy nie wrócę. To musi jednak się trzymać kupy. Oczywiście Rachel Cohn opisała "klonowość" głównej bohaterki, a także przypływy uczuć, ale to wyglądało trochę sztucznie. Naprawiła to trochę przyjaźnią z innym klonem, bo (tutaj byłby spojler) i wątpliwościami Elizji, ale niesmaku trochę na języku pozostało. Cierpkiego z resztą. Na dodatek to było takie połączenie Zmierzchu i Igrzysk Śmierci, czyli nic zachwycającego.



„Oczy, w których nie widać duszy, są przerażające dla oczu, z których dusza wyziera.”


Miłość. Tak, to jest właśnie to. Wypadło niestety tak samo jak pomysł, czyli mizernie. Z jednej strony nie trwała sekundę, ale bohaterowie zdążyli coś do siebie poczuć od pierwszego wejrzenia. Było tyle sytuacji, które kompletnie dezorientowały czytelnika, że sama nawet nie wiem o kim tak naprawdę jest mowa w zdaniu, które ma zachęcić czytelnika do sięgnięcia po powieść, a mianowicie to takie "miłość klona i człowieka". Bez sensu.

Bohaterka była całkiem niezła. No i nie chodzi mi tu o wielkie balony, co zauważył jej brat na pierwszych stronach książki, ani o wygląd blond tipsiary. Miała ciekawą osobowość i dość dobrze mi się patrzyło na otaczający ją świat jej oczami. Czasem irytowały mnie jej wybory i dość skromne myślenie w porównaniu d ilości wykonywanych czynności, ale polubiłam Elizję.

Język autorki jest nużący. To chyba jedyne określenie, które od razu mi wpadło do głowy, gdy starałam się go opisać. Brnąc w opis jak mała dziewczynka po kolana w bagno nie dość, że się zapadałam coraz głębiej, to byłam coraz bardziej zmęczona. Od dawna nie zasnęłam przy lekturze, a tej pozycji udało się mnie uśpić. Po wcześniejszym przespaniu naprawdę sporej ilości (jak na mnie) czasu. 

Koniec "Bety" był jednym wielkim zonkiem, niestety mało pozytywnym. Tak naprawdę nie wiedziałam czy się śmiać, czy płakać, a tak naprawdę to miałam ochotę po prostu wyrzucić książkę na śmietnik. Na przemian więc przez ostatnie kilka stron powtarzałam słowo "co" i śmiałam się, kręcąc z politowaniem głową. Na dodatek mają wyjść kolejne części. Też nie wiadomo czy sięgać i mieć nadzieję, że się nie zaśnie i dowie coś więcej, czy będzie tylko gorzej.

„Ogień zaczął płonąć. Teraz może tylko przybierać na sile. Nie da się go ugasić.”

Prawdę mówiąc coś mi się w "Becie" podobało... tylko że teraz nie pamiętam już co. Przypomniało mi się jednak, że miałam wspomnieć o świecie. Wyspa, która jest istnym rajem na ziemi, została opisana naprawdę dobrze. Czytając o czystym powietrzu i milutkiej wodzie prawie mruczałam z zachwytu, w głębi siebie płacząc, że nie mogę tam zamieszkać na stałe w wielkiej rezydencji, z brylantowymi bucikami i księciem z bajki. Ja się tak nie bawię!

Okładka jest śliczna! Jest duży tytuł, wysepka, palmy i dwójka młodych ludzi. Kolory są cudowne, nie można przejść obok książki obojętnie, a nawet jeśli się jej potem nie kupi to dlatego, że nie ma się przy sobie gotówki, a kartę zostawiło w samochodzie (chociaż nie mówię z własnego doświadczenia). No, można jeszcze znaleźć coś lepszego, co przy takim wydaniu może się wydawać trudne, ale jest do zrobienia.

Po przeczytaniu książki biczuję się, bo "Betę" poleciłam już znajomej, która z resztą przy mnie dokonała zakupu. Mam jednak nadzieję, że się jej spodoba. Sporo dobrych rzeczy się o niej słyszało więc możne gdybym przeczytała książkę jeszcze raz w innym momencie, a nie po kilku bardzo dobrych książkach, to opinia by była troszkę inna. Podkreślam słowo "troszkę", bo z pewnością nie zmieniłaby się całkowicie i nagle nie pokochałabym powieści całym sercem. 

Pozycja mnie rozczarowała. Autorka poszła po linii najmniejszego oporu i wszystko zepsuła. Gdyby część wydarzeń ułożyło się inaczej, to kochałabym tę książkę i byłaby kolejną, której zrobiłabym ołtarzyk. Obecnie nie zasługuje jednak nawet na stanie w pierwszym rzędzie zamkniętej drzwiczkami biblioteczki, bo aż mi żal tracić miejsce, którego na książki i tak mi brak. 

piątek, 18 kwietnia 2014

Recenzja książki "Obca pamięć" - Dan Krokos

Obca Pamięć - Dan KrokosTytuł: "Obca pamięć"
Tytuł oryginalny: "False memory"
Autor: Dan Krokos
Wydawnictwo: Drageus Publishing House
Ilość stron: 336
Opis wydawcy: Dziewczyna budzi się sama na ławce w parku, w stanie amnezji. W przypływie paniki uwalnia tajemniczą energię, która powoduje przerażenie i niszczycielską panikę wśród otaczających ją ludzi. Wyjątkiem w tym oceanie strachu jest Peter, chłopiec, który ani trochę nie jest zaskoczony szokującymi zdolnościami Mirandy.
Nie mając innego wyboru, jak tylko zaufać nieznajomemu, Miranda powoli zaczyna odkrywać, że została specjalnie wyszkolona i stanowi trybik pewnego eksperymentu - wchodzi w skład zespołu,którego członkowie posiadają doskonałe umiejętności walki oraz tajemnicze, śmiertelnie groźne zdolności. Jednak powtórne przystosowanie się do starego życia nie jest łatwe, a powracające wspomnienia komplikują jeszcze sprawę. 
Miranda odkrywa mroczną tajemnicę, która zmusza jej zespół do ucieczki. Nagle jej przeszłość nie wydaje się już taka ważna… bo okazuje się, że może nie być dla niej przyszłości.
Nasza opinia: Na "Obcą Pamięć" miałam chrapkę od chwili, kiedy zdałam sobie sprawę z jej istnienia. Już nawet sam opis książki mówi, że to nie będzie pozycja, o której szybko zapomnimy bądź znajdziemy w markecie na przecenie pod innym tytułem. No i z jednej strony myślimy sobie, że borze szumiący, zaraz nam wyjadą z super mocami, podróbką batmana i w ogóle super psa, który potrafi zabijać szczeknięciem, a z drugiej opis naprawdę zachęca, bo pozostawia naprawdę dużo do wyobraźni, dzięki czemu sięgając po tę książkę byłam przygotowana na zupełnie inny rozwój akcji.

Uznaję zasadę, że opis powinien mówić maksymalnie o 1/4 do 1/3 książki. Bo co to za ciekawostka dowiedzieć się kto umrze na końcu książki albo kto był mordercą czytając kryminał? Odpowiem na to pytanie sama. Żadna. Tutaj mamy dość rozległy opis, który pozostawia nutkę tajemniczości i daje czytelnikowi materiał, nad który może pracować czekając na książeczkę (albo stojąc przy kasie i wracając do domu).

Wspomniałam już o rozwoju akcji, na który byłam przygotowana, jednak potoczył się on w zupełnie innym kierunku. Lubię coś takiego. Niektórzy mogą to nazwać "zrobieniem czytelnika w balona" albo "zagubieniem", ale tak naprawdę to doskonale dodaje wszystkiemu pieprzyku. Zaskoczenie jest większe, częste zwroty akcji mogą przyprawić o kolorowy zawrót głowy, jednak gdy już zaczyna mdlić nagle wszystko zaczyna się kręcić w drugim kierunku. To się właśnie nazywa doskonałe zachowanie równowagi i nie, nie chodzi mi o chodzenie po krawężniku. 

Podobali mi się bohaterowie. Dobrze wczułam się w Mirandę (czy tylko mnie to imię kojarzy się z podróbką fanty?) i nie miałam problemu ze zrozumieniem jej decyzji. Fajne było to, że reszta postaci nie zeszła mocno na drugi tor, dzięki czemu czytelnik bardzo dobrze może także poznać Petera, Noaha i Olive. Tej ostatniej mi jednak trochę brakowało. Z jednej strony była taką cichą osóbką z charakteru, ale uwaga skupiła się na tym "trójkąciku" ją zostawiając w spokoju. 

Wiecie jakie książki stają się bestsellerami? Te, które nie naśladują wcześniejszych, tylko idą innym torem. "Obca pamięć" nie szła więc szablonem, po kilku stronach nie wiedziałam co się wydarzy (a są takie książki) i szczerze mówiąc nawet w ostatnim rozdziale miałam lekko nierozgarniętą minę, bo zwroty akcji szły z czytelnikiem ramię w ramię aż do samego końca. Jestem wdzięczna, że bohaterowie nie byli "dzieciami (zamierzone) z wioski, które stały się bohaterami", tylko już wiedzieli o co chodzi, ale nie byli też wszystkowiedzącymi robotami dzięki amnezji Mirandy. 

Wydaniu daję łapkę w górę. Książkę komfortowo się czyta, jest chuda więc grzbiet się nie zagina nawet gdybym bardzo próbowała. Okładka jest niczego sobie, może i nie jest kolorowa, i wzrok skupia się na tym komputerowym czymś (płytce czy coś, która w sumie ma swoją rolę), ale przynajmniej nie wygląda jak powieść kierowana głównie dla dziewczyn.

Dan Krokos doskonale stopniuje przypływ informacji (czyt. czytelnik odkrywa fakty razem z główną bohaterką, nie jest od razu rzucany na głęboką wodę) i tempo akcji, nie przedłuża opisów (w takiej sytuacji kto by przecież patrzył na wygląd kwiatków kwitnących!) i wie o tym, że długo opisywana strzelba na końcu musi oddać strzał. Już po kilku stronach tej książki przepadłam i skończyłam ją na jednym wdechu, nie mogąc doczekać się kontynuacji, którą autor ma w planach (plany planami, ale mam nadzieję, że szybko się pojawi).
Ocena ogólna: Queen Dee 10/10 Small Metal Fan --/--

Za możliwość przeczytania książki dziękuję
Wydawnictwu Drageus

środa, 16 kwietnia 2014

Z innej półki #7 - Jak to jest z tymi egzemplarzami recenzenckimi? + Dodatek specjalny

Z innej półki #7

Pytacie czasem o inspiracje do postów. Wcześniejsze nawiązywały do różnych problemów, które najczęściej przychodziły mi do głowy w nocy (a raczej pomysł na ich spisanie). Ten został napisany jako odpowiedź do "Środowych wieczorków 11) Egzemplarze recenzenckie" autorstwa Moniki Gagat*, żeby się jakoś w komentarzach nie rozpisywać i jako komentarz do pytania na grupie blogerów zaczytanych czy warto współpracować z portalem Sztukater.

Jak to jest z tymi egzemplarzami recenzenckimi?

Kiedy słyszę "Wow, ale fajnie - dostajesz książki za darmo..." mam ochotę walić głową w mur. Serio, takie stwierdzenie powinno być zakazane.
Dużo książkowych blogerów jest oburzona, gdy ktoś mówi, że dostają książki do recenzji za darmo. Bo przecież oni się męczą i piszą te cudowne recenzje, które każdy czyta obgryzając paznokcie bo chce wiedzieć, jak ten tekst się skończy. Teraz bądźmy szczerzy. Egzemplarze recenzenckie naprawdę dostajemy za darmo.

Przedstawiam Wam... historię powstania MyBooks - Nasze Recenzje, czyli blogo-strony.
Dobra. Tak naprawdę to nie pamiętam dokładnie jak to było, ale na zasadzie "cholera, trzeba wymyślić coś, czego jeszcze nie było". Po założeniu bloga i kilku recenzjach, a także dokładniejszym przejrzeniem strony empik.com okazało się (ku naszemu wielkiemu zdziwieniu), że coś takiego już istnieje, że istnieją ludzie, którzy na blogach piszą opinie o przeczytanych książkach. To. Był. Szok. Bo, mimo wysokiego ego części książkowych blogerów, którzy mając dwa lata byli "piersi" w blogosferze książkowej, mało osób wie o tym, że jest coś takiego jak blog książkowy. Nie licząc innych blogerów, dziadka, babci, matki, tatki, psa i kota. Może jeszcze chomika (jak ja mogłam o nim zapomnieć...).

Więc... My dostajemy książkę. Kompletnie za darmo, nawet grosza nie wydajemy (chyba że nam się pić zachce w drodze na pocztę). Co wydawnictwo chce w zamian? Reklamy. Wiem, że wszyscy jesteście zaskoczeni i przepraszam, jeśli spowodowałam jakiś zawał serca, ale nie chcę was oszukiwać w tak ważnej i mało znanej kwestii. No i teraz...
~ Mając listę ostatnio opublikowanych recenzji przez tych, których obserwuję wchodzę w te, w których opisane książki czytałam. Reklamy brak.
~ Nie czytam recenzji książek przed ich kupnem, bo masa w nich gunwnianych spoilerów. Reklamy brak.
~ Blogi książkowe są odwiedzane głównie przez innych blogerów, którzy chcą zakosić więcej obserwatorów. Reklamy brak.
Więc tutaj pytanie do broniących swoich racji autorów blogów, którzy upierają się, że tych książek to oni za darmo nie czytają, bo czas na przeczytanie książki kosztuje. Jaka bzdura.

Zazdrość powodem zrównywania z błotem

Dostaję dużo książek, lecz nie zawsze tak było. Pierwszą współpracę nawiązałam niemal pół roku po starcie bloga. A dzisiaj? Dzisiaj blogerzy, którzy mają bloga miesiąc lub dwa, na swojej liście współprac mają paręnaście wydawnictw.
 Młodzi stażem i najczęściej wiekiem blogerzy zakładają blogi dla współprac. No i to jest ich sprawa. A raczej mogłaby być, gdyby te cholerne bestie nie zabierały mi miejsca pracy jako recenzenta na liście Wielkich Wydawnictw. Oj... czekajcie... to chyba poczucie konkurencji. W tej WIELKIEJ BLOGOWEJ RODZINIE pojawiła się zazdrość. Aż łezki mi poleciały z oczek, bo to przykre. Głównie dlatego, że ci starsi stażem (czyli powinni być mądrzejsi) cały czas wjeżdżają w tyłek tym młodszym. To tak samo jak staruszkowie w kolejkach do kasy w supermarkecie.

Negatywne recenzje, czyli wydawnictwo jest mi wdzięczne

Są też i tacy blogerzy, którzy boją się skrytykować powieść. Myślą, że wydawnictwo zerwie z nimi współpracę.
A ja się nie boję i co? Kto ma dla mnie nalepkę, że byłam dzielna, no ja się pytam?

Praktycznie w każdej recenzji wymieniam wady, nieraz wyzwałam książkę od chłamu - jeszcze nigdy nie zerwałam z takiego powodu współpracy.
 Zerwać współpracę, bo książka była kiepska - bezcenne.
Wręcz przeciwnie, zostałam obdarzona szacunkiem, bo nie bałam się wyrazić własnego zdania.
Bogowie, poproszę o screen'a. Nie martwcie się, jak ktoś wam powie, że jesteście tak brzydcy, że patrzeć nie można. Powinniście go obdarzyć szacunkiem za delikatną aluzję do setki operacji plastycznych.


Dobra. Te kilka odpowiedzi na pojedyncze zdania były złośliwe (uwierzycie, że czasem jestem miła?). Prawda jest taka, że wydawnictwo po wielu negatywach po prostu nie wyda innych książek z tej serii bądź w ogóle niczego, co wyszło spod pióra danego autora. Ale w rzeczywistości aż ma szczękościsk, bo przy niskiej ocenie na stronie internetowej mało kto kupi taką książkę i poniosą straty finansowe.

Bloger nie dostaje pieniędzy za prowadzenie bloga. Formą wynagrodzenia są książki, które wydawnictwa przysyłają nam w zamian za recenzję.

Historia naszej przygody z portalem Sztukater

Wchodząc i czytając najróżniejsze blogi książkowe wszędzie dało się zobaczyć baner tego portalu. Przecież właśnie o to chodzi i jak widać - skutkuje, bo po przeczytaniu kilku chwalebnych wypowiedzi na temat ich współpracy z blogerami i dowiedzeniu się, że szukają redaktorów - skontaktowałyśmy się z nimi. Pierwszą dziwną rzeczą był fakt, że po napisaniu na mail do Pana Tomasza odpowiedziała na niego... Pani Kamila. Chwilowy zonk, no ale dobra. Czcionka była tak mała, że odczytać się nie da, więc bez powiększenia strony o jakieś 200% co drugie słowo trzeba zgadywać, no ale sens jest. Zgłosiłyśmy się, umowa poszła, wysyłamy pierwsze dwa teksty, problemów nie ma. No ale po chwili przychodzi mail...

Szalejecie z tym wkładem w rozwój Redakcji. Może coś jeszcze dorzucicie? Przecież to dla Was też reklama, że Wasze recenzje pojawią się nie tylko na blogu. :)

No i w mózgach nam coś zaskoczyło, że to chyba tak nie powinno być. Znaczy jasne, może teksty się podobały, a może coś... weszłyśmy więc do sklepiku, gdzie można było zamawiać egzemplarze recenzenckie. Mogę się jednak założyć, że są to wszystko książki, których nie chcieli blogerzy, którym wydawnictwa same to proponowały. Takie życie na odpadkach, doprawdy bardzo ciekawe. Przy okazji logo portalu znalazło się na stronie z współpracami. Uznałyśmy, że to nie ma sensu, ale poczekamy. Najwyżej wyślemy następny tekst przed końcem miesiąca i zaczekamy. Nie dostałyśmy jednak nawet takiej szansy, gdy... podziękowano nam za współpracę.

Po przeprowadzonej przez nas kontroli na stronach naszych współpracowników okazało się, iż na głównej stronie Waszego bloga nie widnieje logo portalu Sztukater.pl , co jest równoznaczne z niestosowaniem się zaakceptowanego przez Was regulaminu (artykuł 4, punkt 7).
W związku z tym dziękujemy za dotychczasową współpracę oraz życzymy sukcesów zarówno związanych z pracą recenzenta, jak i też w życiu prywatnym.

 Odpisałyśmy, że baner był wstawiony tam, gdzie znajdują się także banery wydawnictw, nie mniej jednak dziękujemy za współpracę. W zamian dostałyśmy przytoczony fragment regulaminu.
a) zamieszczenie na stronie/blogu Redaktora bannera Portalu dostępnego na stronie w Dziale Linki, w górnej, możliwie najwyższej części strony.
Witamy,podziękowano nam za współpracę z powodu, "iż na głównej stronie Waszego bloga nie widnieje logo portalu Sztukater.pl", co jest podobno nie zgodne z punktem regulaminu, z którego wynika, jak sama Pani podkreśliła, że banner ma się znajdować "w górnej, możliwie najwyższej części strony". Proszę mi więc wskazać, gdzie użyto słów "strona główna"/"pierwsza strona"?
Odpowiedź na nasz mail nas jednak bardzo zaskoczyła.
Wydaje mi się, że fraza "w górnej, możliwie najwyższej części strony" jest na tyle zrozumiana, iż nie chodzi nam o żadną podstronę tylko o stronę główną. Jeśli jednak miały Panie wcześniej w tej sprawie wątpliwości - istniała możliwość zapytania o tę sprawę. Natychmiastowo rozwiązalibyśmy wszelkie wątpliwości.

Regulamin musi być dokładny. Każde słowo się liczy do cholery. W ogóle co to ma być, że jeśli mamy wątpliwości to sobie możemy napisać? To nie nasza sprawa, bo nam to otwiera piękne drzwi do zrobienia tego, co chcemy, a nie tego, co każą wykonać! W każdym razie z portalem się rozstałyśmy nie otrzymując nic w zamian, a oni nasze dwa teksty mają...

Afera na grupie, afera na stronie

Na grupie blogerów zaczytanych padło pytanie "czy warto współpracować z portalem Sztukater". Część osób wypowiedziało się, że nie (podając powód), inni napisali, że są zadowoleni z współpracy. Do dyskusji dołączyła jednak Pani Kamila (ta sama osoba, z którą wcześniej korespondowałyśmy) i udostępniła tekst, który pojawił się na fanpage'u portalu. 

"Na fb, forach, w sieci i po za nią trwa debata... Sztukater jest zły, 
Sztukater wyzyskuje... A zastanowiliście się, że praca, którą 
wykonujemy jest również naszym wkładem, za który nam nie
płacą? Blogerzy wypisują, że ich bezcenne teksty mają wartość... 
Że im się należy, że oni muszą dostać bo jak nie, to zabiorą zabawki
i pójdą do innej piaskownicy! Wydawcy są źli, portale są złe... 
Wszystko jest fuj! Za to blogosfera jest cacy, sława sprawia, 
że idea blogosfery stała się dla wielu dochodowym interesem, 
skoro obecnie się płaci za wszystko, to dlaczego nie płacić blogerom
za teksty! Zatem Moi drodzy, małe rozliczenie... działań Sztukatera!

Ilość wysłanych książek łącznie z ostatnich 3 lat!
3876 tytułów nieodpłatnie przesłaliśmy Wam drodzy blogerzy do tzw. zrecenzowania! 
Wartość?
3876 sztuk = 116280 zł (cena średnia za pozycję wydawniczą wynosiła 30 zł)
Koszt wysyłek?
15670 zł (tyle wydaliśmy na Pocztę Pl.)
Czas spędzony na administrowaniu portalu?
Bezcenny!
Ilość kontroli skarbowych?
27 odwiedzin (pozdrawiam Panie z urzędów kontrolujących)
Czas poświęcony na rozmowy telefoniczne?
2786 h 37 min 
Dochód z działalności Sztukater.pl?
0 zł
Ilość osób, które odeszły z naszej redakcji?
587 martwych dusz!
Ilość osób pozostających w redakcji?
59 osób, wspierających nasze działania!
Ilość spotkań autorskich od początku naszej działalności?
598 spotkań autorskich, za które nikt nikomu nie płacił!
Ilość imprez masowych?
98 imprez, które współtworzyliśmy!
Ilość nagród rozdanych w konkursach?
1578 nagród (w tym książki, płyty dvd, seriale i gadżety)"

Moim zdaniem sama ilość osób, które zakończyły współpracę z portalem (587) mówi sama za siebie. Mogliby jeszcze napisać ile osób, które nie są blogerami, wchodzą na ich portal, bo prawdę mówiąc jestem tego bardzo ciekawa. No i na dodatek mam status "martwej duszy".

Zatem moi drodzy, zrozpaczeni, poszkodowani przez życie blogerzy, zanim zaczniecie spamować grupy na FB, jacy to jesteśmy źli a jacy Wy cacy, zastanówcie się, dlaczego stajecie się potworami, raniącymi ludzi, którym zależy na dostępie do kultury w formie nieodpłatnej, którzy się starają, wierzą w ideały i piękno tego świata!
Osoby z nami współpracujące, uderzcie się w pierś, zastanówcie się, czy współpraca z nami była taka kiepska... Nikt Was nie trzymał na siłę, odeszliście na własne życzenie, zostaliście wywaleni za olewactwo (albo nie zapytanie się o niedokładność w regulaminie)! To że jesteśmy frajerami, to nie znaczy, że przez Wasze szkalowanie na grupach mają cierpieć ludzie, którym naprawdę zależy na zmianach w tym niezwykle skomercjalizowanym kraju. 

Więc... Komentarza chyba już nie trzeba.

* Żeby było jasne... pisząc ten post nie obrażam autorki tekstu z serii "Środowych wieczorków", ani nie krytykuję jej poglądów. Za pomocą komentarzy do jej słów po prostu przedstawiam moje spojrzenie na sytuację. 

wtorek, 15 kwietnia 2014

[PRZEDPREMIEROWO] Recenzja książki "Zacznijmy od nowa" - Abbi Glines

Zacznijmy od nowa - Abbi Glines
Tytuł: "Zacznijmy od nowa"
Tytuł oryginalny: "Forever too far"
Autor: Abbi Glines
Wydawnictwo: Pascal
Ilość stron: 288
Opis wydawcy: Blaire uwierzyła w bajkę… ale nikt nie może żyć w fantazji. Jej miłość do Rusha i pragnienie posiadania rodziny utrzymuje ją w przekonaniu, że ten układ może zadziałać. Jednakże tylko do pewnego czasu. Blaire musi podjąć decyzję dla dobra dziecka, nawet jeśli to złamie jej serce. Czy oboje odnajdą tego, czego szukają? Czy uda się im zacząć wszystko od nowa? Czy ten związek ma szanse na przetrwanie? Czy sprawy znowu nie zaszły o krok za daleko?
Nasza opinia: Pierwszą część kupiłam... Jakoś tak by wypadło na 28 marca, dzień później zapoznałam się z drugą częścią i nie mogąc się uwolnić od chęci natychmiastowego przeczytania trzeciego tomu prawie zawitałam u wydawnictwa albo w drukarni. Na szczęście czekać długo nie musiałam, bo akurat mi się tak jakoś zeszło z premierą. Nie mniej jednak do tej pory nie wiedziałam, co to znaczy wyczekiwać na premierę książki! Jeszcze nigdy nie chciałam tak bardzo dowiedzieć się co będzie dalej i czy... no właśnie... jak po prostu się to wszystko dalej potoczy. Odliczałam dni, godziny i minuty. Naprawdę, słowo daję i w pełni, całkowicie poważnie.

Wpierw muszę pogratulować wydawnictwu kilku rzeczy. Pierwsza to oczywiście piękne wydanie. No cud, miód, malina. Czcionka spora, strony beżowe i komfortowe, no nic tylko czytać nawet nocą, jak się za dnia czas przy komputerze marnowało. Nie mniej jednak nic nie wywołuje tak pięknej minki, jak ułożenie trzeciego tomu na półce obok dwóch pierwszych i zobaczenie wielkiego czarnego napisu Pascal pod tytułem książki. Znaczy w sumie spoko, nazwa naprawdę śliczna, mogłabym się nawet tak nazywać, ale... na innych tomach jej nie było i cóż... napisanie, że wygląda dziwnie, to z lekka mało powiedziane.

Druga rzecz, także wydawnicza, to okładka. Nie wiem jak innym, ale mnie oryginalne zdecydowanie dużo bardziej się podobają. Jest więcej pocałunków, iskrzy i w ogóle, ale są ładne, choć mogą też i odstraszyć tych mniej pewnych siebie czytelników. Polskie za to przebijają wszystkie. Bo bez dokładniejszego przyjrzenia się mogłabym powiedzieć, że facet na każdej okładce jest inny, na dodatek okładka nie wydaje mi się szczególnie zachwycająca. Nie przyciąga spojrzenia, w pastelowych odcieniach... Teraz modne są neony!

16070903      17029526      17337562

Są takie książki, które są naprawdę... kiepskie. Bo w sumie nie są jakoś bardzo dobrze napisane, bohaterowie są jacy są, ale i tak po prostu musisz wiedzieć co się dzieje dalej. Może to rzeczywiście przez tych bohaterów, którzy byli tak bardzo realistyczni, że płakało i śmiało się razem z nimi, a może po prostu dlatego, że autorka miała ciekawy pomysł i wprowadzała wiele zawiłości, które wciągały czytelnika w swoje sidła i nie wypuszczały aż do końca, gdzie człowiek ma ochotę płakać, bo chce jeszcze chociaż stronę. Jedną, malutką, zapisaną... 

Bardzo utożsamiłam się z główną bohaterką. Gdy już naprawdę się wciągnęłam, nawet zapomniałam, że w ogóle czytam i to wszystko nie dzieje się naprawdę. Razem z Blaire miałam ochotę rzucać w Rusha wszystkim co popadnie, uśmiechać się do niego i przytulać, czując się przy nim bezpiecznie. Abbi Glines mimo dość skromnych opisów potrafiła doskonale wprowadzić czytelnika w miejsce, w którym aktualnie przebywali bohaterowie, oddając przy tym wszystkie ich najskrytsze uczucia.

"Rush obiecał jej, że już na zawsze pozostaną razem… ale obietnicę można złamać.
Rozdarty między miłością do rodziny a miłością do Blaire musi znaleźć sposób, aby ocalić jedną, ale nie utracić drugiej. "

Historia była przede wszystkim przyjemna i lekka, z gatunku tych "blogowych historyjek", które ktoś później wydał. W większości są one kiepskie, autorki takich blogów są często zrównywane z błotem i nim także obrzucane. Pozycja "Zacznijmy od nowa" należy jednak do tych, których autorka nie kreśliła językiem, od którego może się w głowie zakręcić, jeśli nie znasz mnóstwa specjalistycznych słówek. Tutaj stawiasz na rozrywkę, bo ostatnie co można powiedzieć o tej książce to "wszechogarniająca nuda". Jeśli chcesz rozpocząć swoją przygodę z czytaniem, to właśnie od takiej książki powinieneś zacząć.

Na pierwszą część trylogii miałam apetyt od jakiegoś czasu, ale jakoś nigdy nie byłam pewna i nie zrobiłam tego pierwszego kroku, czyli zabrania książki do okienka z (nie)miłą Panią Kasjerką. Oczywiście z dużych liter, a najlepiej, żeby jeszcze z Caps Lockiem. Po pochłonięciu książki w tempie błyskawicznym sama na siebie krzyczałam, czemu zwlekałam z tym tak długo? Myślę, że w głębi duszy wyczuwałam, że nie przetrwałabym dłuższego wyczekiwania na kolejny tom o przygodach Blair i Rusha.

Po każdej z przeczytanej części tej trylogii trzeba sobie dać czas na przemyślenia. Z pewnością nie jest to powieść, po której padnie się do łóżka i uśnie błogim snem, jakiego pozazdrościć możemy pulchnym niemowlakom (dopóki nie obudzą się z płaczem). Moi drodzy, tutaj trzeba mieć jeszcze czas na łzy, niekontrolowane wybuchy śmiechu i... wściekłości. Dlatego, z własnego doświadczenia, radzę schować wszystkie wartościowe i mniej lub bardziej kruche przedmioty.

Historia dwójki młodych ludzi jakimi są Blaire i Rush z pewnością ma drugie dno, które autorka już po jakimś czasie sama odsłania i dość dosadnie sugeruje czytelnikowi, że powinien je dostrzec. Te aluzje przegapiłby tylko ślepy, a nie zastosowała się do nich jedynie mucha, która nigdy nie słucha poleceń albo ostrzeżeń. Rozpieszczone, bogate dzieciaki kontra niewinna dziewczyna z Alabamy... Tutaj naprawdę musi się dziać!

Podsumowując, książka naprawdę mnie urzekła. Jest to z pewnością pozycja, do której bardzo często będę wracać, a inne pozycje staną w jej cieniu. Z pewnością miała jakieś wady, wadziki, ale raczej byłam zbyt wciągnięta w jej treść, magię chwili, że... nie zwróciłam na nie uwagi. Nie wpadła mi w oko żadna literówka, historia była spójna i wciągała w wir uczuć czytelnika... Oby więcej takich książek, a wydawnictwo niech się lepiej bierze do wydawania kolejnych książek tej autorki!
Ocena ogólna: Queen Dee 10/10 Small Metal Fan --/--

czwartek, 10 kwietnia 2014

Słowa z innego wymiaru czyli przypływ weny od irytującego komara - część 1 i ostatnia.

Nie sięgam po powieści młodzieżowe polskich autorów. Przynajmniej zazwyczaj, bo zawsze się zdarzy, tak jak i tym razem. Po przeczytaniu tej książki przypomniałam sobie jednak dlaczego tak właściwie ich nie czytam. Jako młoda osoba jestem przyzwyczajona do "amerykańskiego standardu". Oglądamy filmy, czytamy książki i gramy w amerykańskie gry. Odżywiamy się w fast food'ach i żyjemy na krechę. Można by rzec "cholera, takie czasy". Właściwie nie ma innego wyjścia, bo tak po prostu jest. Z tego też powodu gdy sięgam po książkę polskiego autora czuję się, jakby mnie spoliczkowano. Sorry, ale to jest coś całkowicie odmiennego od znanych nam bestsellerów porównywalnych do "Igrzysk śmierci" (bogowie, wyrzućcie zanim złoży jaja), czy "Zmierzchu" (pełne uszanowanie dla pierwowzoru książki Paranormal Romance, a raczej mody na ten podgatunek).


Po pierwsze... zupełnie od czapy dialogi.
Mówi się, że dopóki nie zaczęło się korzystać z internetu nie wiedziało się ilu istnieje idiotów. Tak naprawdę, to Ci ludzie nie czytali chyba kilku słabych polskich powieści młodzieżowych. Ta, o której mowa do najgorszych się nie zalicza, ale ochotę na tak zwany po amerykańskiemu "facepalm" z pewnością wywołuje. 

"- Czego wy wszyscy ode mnie chcecie? - zaczęłam się nagle denerwować. - Proszę mi wyjaśnić inaczej stąd wyjdę (...)"

Okej. Jeśli ktoś mówi Wam o tym, że przykładowo jesteście opętani i potrzebujecie egzorcysty to raczej nie mówicie księdzu "proszę mi wyjaśnić czemu pan tak twierdzi, inaczej stąd wyjdę" tylko po prostu zwiewacie nawet dalej niż tam, gdzie nikt was nie znajdzie. A z pewnością nie ksiądz. No i egzorcysta.

Po drugie... nic ważnego się nie dzieje, ale za to w pędzie (wiecie, te zdania mogłyby grać strusie w filmach akcji *ba dum tss*).
Bo ona poszła do knajpy, spotkała chłopaka, kochali się i pobrali, a jak urodziła to ją porzucił i pewnie nie uwierzycie, że jakiś czas później znów zaprosił ją do tej samej knajpy. No i to wszystko. W jednym zdaniu.


Po trzecie... styl pisania.
Wiesiu kupił puszkę. W środku był alkohol. Alkohol szkodzi zdrowiu. Także osobom w Twoim otoczeniu. Wiesiu poszł pod bramę. On otworzył puszkę. Wziął łyk. Potem zasnął. Na wycieraczce sąsiadom. 

#takbardzozaawansowanypolskijenzyk
#megaduzoepitetowboszkolanieuczy

Po czwarte i nie ostatnie. Niekonsekwentni bohaterowie.
"(...) zjechałam chłopaka, który niczym nie zawinił. Myślałam, że się pod ziemię zapadnę. Taki wstyd." 


Jeśli na kogoś wrzeszczysz, to wiesz co robisz. Znęcając się nad kimś i bijąc go także. Nie można później powiedzieć "ja nie chciałem". To po prostu tak nie działa. Owszem, mogą Cię dopaść wyrzuty sumienia. Ale rzucając się na kogoś jak typowy agresywny pies nie podwijasz potem ogona samobiczując się. 

Po piąte i dziesiąte, czyli skąd do cholery Polacy czerpią inspiracje.
Szczerze powiedziawszy, myślałam, że mam sporą wyobraźnię. Wiecie, każdy może mieć o swojej swoją opinię, bo nie wie, jak "ta opcja" działa u innych... a potem sięgasz po polską książkę i uzmysławiasz sobie, że polskie szczury mają więcej potencjału niż ty, bo potrafią z igły zrobić widły i to w zupełnie innym znaczeniu niż przysłowiowym, na dodatek w stu procentach dosłownie. 

Przepraszam, ale chyba ktoś mi zakosił wróżkę chrzestną, bo mam w spiżarni dynię zamiast karocy.


Po szóste i ósme, czyli kłótnia o buty, skarpetki i śmierdzące stopy nogi (jak szaleć, to szaleć)
Jako dziecko (lub dorosły w wersji zaawansowanej) na pewno kłóciłeś się o skarpetki ze swoim najlepszym przyjacielem, a gdy ten powiedział Ci, że twoje nogi (sic!) śmierdzą to wasza przyjaźń się zakończyła. Jeśli nie, to sorry, ale nie zostaniesz autorem bestsellerów (czyt. polskich książek sprzedawanych w małych wioskach). 

Po siódme i najbardziej irytujące, czyli koniec jak w ruskiej (nie, wcale nie brazylijskiej) telenoweli. 
Drzwi możliwości do napisania kolejnej części pozycji trzeba sobie zostawić otwarte. Jak najbardziej. Tylko, że może nie na oścież, bo zakończenie książki słowami "nie, to przecież niemożliwe! A potem zemdlałam" jest tak bardzo irytujące jak brzęczący komar, do którego mojemu leniwemu kotu nie chce się podejść i zjeść. Więc żegnam, bo idę go łapać. W sensie, że komara. Nie kota.

Są książki i są prototypy. Nad tymi drugimi trzeba niestety jeszcze popracować.

środa, 9 kwietnia 2014

Wywiad z bloggerem #4 - Extinctdreams

Wywiad z Avenixem, autorem bloga Extinctdreams!


Queen Dee: Po wejściu na Twojego bloga w oczy od razu rzuca się nagłówek, na którym widnieją cztery okładki książek, które polecasz. Nie masz wrażenia, że mogą one odstraszyć od twojej strony osoby, które za nimi nie przepadają?


Avenix: Właściwie to nie sądziłem, że okładki książek na nagłówku mogłyby kogoś odstraszyć, ale rzeczywiście dość mocno rzucają się w oczy. Dodałem je tam, gdyż - jak wspomniałaś - polecam je wszystkim czytelnikom, którzy mnie odwiedzają. Mam szczerą nadzieję, że nikogo one nie odpychają.


Queen Dee: To teraz powinieneś jeszcze publicznie powiedzieć, że nikt Ci za to nie zapłacił. Na szczęście Ci wierzę, więc odpuszczę tę część. Znowu jednak zwrócę uwagę na (ładny moim skromnym zdaniem) nagłówek. W jednym z okienek piszesz: "Oprócz opinii na temat lektur, pojawią się tutaj informacje na temat najnowszych premier książkowych, stosiki, zabawy oraz konkursy". Jakie więc zabawy proponujesz na swoim blogu?


Avenix: Najczęściej są to różnego rodzaju akcje, w których otrzymuję pytania, odpowiadam na nie, oraz zapraszam, nominuję innych. Na Extinct Dreams prowadzę jedną stałą zabawę, mianowicie Bitwę Okładek, w której raz na dwa tygodnie (bądź rzadziej, ale w miarę regularnie) czytelnicy głosują na najlepszą okładkę/wydanie danej pozycji (staram się wyszukiwać okładki najciekawsze, niespotykane, z przeróżnych krajów). Być może przygotuję wkrótce inną, stałą akcję, zabawę, gdyż jedna to dość mało. Musiałbym jednak zastanowić się porządnie i wymyślić coś naprawdę oryginalnego i ciekawego.

A masz już jakikolwiek zarys pomysłu na nową akcję?

Nie mam; nie zastanawiałem się jeszcze nad niczym, co mogłoby na stałe zagościć na Extinct Dreams. Jestem jednak pewien, ze coś takiego się pojawi, ale prawdopodobnie dopiero w wakacje, gdyż do czasu egzaminów, a potem wystawienia ocen będzie dość ciężko z moim wolnym czasem. Natomiast w maju zorganizuję wielką rozdawajkę z okazji drugich urodzin bloga i napisania egzaminów gimnazjalnych. Więcej jednak na razie nie zdradzę :>

Miewasz momenty, gdy brakuje Ci siły do pisania? Co Cię wtedy motywuje?

Jasne, bywa, że mam momenty, w których nic a nic nie naskrobię. Najczęściej nie zmuszam się wtedy na siłę, nie próbuję wyciskać każdego zdania - po prostu zostawiam recenzję na później i wracam, gdy czuję, że chcę ją skończyć. Zdarza się to na szczęście rzadko, ale nie nigdy. Motywują mnie czytelnicy. Jeśli pisząc wiem, że ktoś naprawdę to przeczyta i być może wyrazi swoją opinię, to zdecydowanie łatwiej i przyjemniej jest mi coś napisać. Ponadto czuję się... ja wiem? Czuję się źle, jeśli od dłuższego czasu nic się na Extinct nie pojawia i takie poczucie również jest dobrym, czasem potrzebnym motorem do działania (najczęściej w najbardziej pracowite tygodnie).

W takim razie współpraca z wydawnictwami nie jest dla ciebie motywująca?

Masz rację, o współpracy nie wspomniałem. Zdecydowanie, jeśli wiem, że mam jakiś tytuł do przeczytania i zrecenzowania, a deadline nieubłaganie się zbliża, to zbieram się i czynię mą powinność :) Staram się jednak nie czekać do ostatniej chwili, dlatego zawsze mam czas, żeby w razie czego zrobić sobie przerwę i wrócić do pisania później (ale prawdę mówiąc, najczęściej siadam i nagle recenzja pojawia się sama XD).

Sam ustanawiasz sobie taki deadline, czy wydawnictwo Ci go narzuca? Ile on u ciebie wynosi?

Żadne wydawnictwo właściwie nie narzucało mi nigdy określonego terminu na przesłanie recenzji, ale przyjąłem sam, że egzemplarze recenzenckie będę czytać nie dłużej, niż miesiąc, od kiedy je otrzymałem, więc - sam stanowię sobie deadline, taka samodyscyplina xD Myślę, że dłuższe zwlekanie mogłoby powoli zaniepokoić drugą stronę, a poza tym jestem dość obowiązkowy i nie lubię, gdy wisi nade mną coś, czego nie dopełniłem. No i ostatnia sprawa - zawsze jestem niezmiernie ciekawy każdego egzemplarza, który dostaję i tylko szkoła jest w stanie mnie powstrzymać przed natychmiastowym sięgnięciem po książeczkę (chyba, że czytam już coś innego, albo w kolejce są inne egzemplarze).

Hm... Szczerze powiedziawszy standardowa (krótsza) wersja limitu czasowego przy egzemplarzach recenzenckich. Dużo blogerów ma ją do maksymalnie dwóch miesięcy. Powiedz mi jaką książkę zrecenzowałeś najszybciej od otrzymania?
Nie pamiętam, którą najszybciej, aczkolwiek zdecydowanie szybko przeczytałem "Dom pod Pękniętym Niebem" (gdy tylko przyszła zabrałem się za czytanie), a zrecenzowałem ją od razu po skończeniu. Równie szybko sięgałem po wszystkie trzy części trylogii "Legenda", a ostatnio, niedługo po otrzymaniu, zrecenzowałem "Red Rising. Złota krew". Przypuszczam, że przeczytanie i napisanie opinii zajęło mi w przypadku tych egzemplarzy około tygodnia, dwóch.

To rzeczywiście bardzo dobry czas! Uważasz, że takie otrzymywanie egzemplarzy recenzenckich to w obecnych czasach trudna sprawa?

To zależy od oczekiwań. Osobiście nie poluję na każdą możliwą pozycję, aby tylko mieć książkę za darmo. Jeśli recenzent oczekuje wielu lektur od różnych wydawnictw, szczególnie dając mało od siebie, może się zawieść. Myślę, że osoba solidna, pisząca szczere i wyczerpujące recenzje nie powinna mieć problemów z zawarciem bardzo owocnych współprac.

Jakie cechy według ciebie powinna mieć taka recenzja, która spodoba się każdemu wydawcy?
Recenzja powinna być przede wszystkim naszą opinią, a nie opisem fabuły z krótkim zdaniem podsumowania. Myślę, że recenzent powinien wnikliwie spojrzeć na opowieść i wyczerpująco przekazać swoje zdanie. Ważna jest też szczerość, choć nie zawsze podoba się ona wydawcom, jeśli oceniamy źle ich książkę. Ale jeśli mielibyśmy pisać zakłamane recenzje, to bezsensu w ogóle je pisać.

Jaka jest twoja opinia na temat spoilerów w recenzjach?

Wiem, jak to jest przeczytać spoiler niszczący wszystko! Dlatego stanowcze nie spoilerom. Uważam, że krótki opis fabuły wprowadzający tylko do historii w zupełności wystarczy. Wiadomo, że w trakcie pisania recenzji czasem trzeba podać przykład z książki, aby poprzeć czymś swoje zdanie, ale osobiście staram się wtedy przytoczyć jakiś mało istotny fakt lub opisać go tak niejasno (nie zdradzając niczego), aby tylko osoby, które zapoznały się z daną pozycją, wiedziały, o co mi chodzi (a inne zaciekawiły się :3).

Uważasz, że Twoja opinia jest w stanie zachęcić (lub zniechęcić) jakiegoś osobnika do przeczytania danej książki?

Przede wszystkim po to piszę recenzje - aby inni mogli je przeczytać i dowiedzieć się, czy warto lub też nie warto sięgnąć po daną pozycję. Jeśli jakaś książka mi się nie podobała, staram się jasno przekazać dlaczego, argumentując, dzięki temu czytelnik może zdecydować, czy chce spróbować przeczytać książkę, czy nie. Jeśli polecam, to wiadomo, piszę czemu była interesująca, a jeśli jakaś lektura mnie powaliła to wychwalam w niebiosa bez opamiętania XD W każdym razie mam nadzieję, że moje recenzje są w stanie kogoś zachęcić (lub zniechęcić) do przeczytania czegoś.

Zaobserwowałam coś, co pewnie kiedyś pojawi się także w poście "Z innej półki", bo wydaje mi się być warte opisania. Na dodatek to pytanie pojawi się też w następnych wywiadach, bo chciałabym znać zdanie wielu blogerów na ten temat. Teraz więc w skrócie przedstawię sytuację. (Pseudonimy są przypadkowe) Malina pisze recenzje książki "Rosa", która bardzo jej się podobała. Odwiedzający podpisujący się nickiem Jabłko komentuje: "mam wielką ochotę na tę pozycję, na pewno ją kupię i nie mogę się doczekać aż trafi w moje ręce!". Po jakimś czasie inny bloger, Jagoda, pisze recenzje tej samej książki ("Rosa"), która mu się nie podobała, recenzja w 100% negatywna. Jabłko (ten sam odwiedzający co przy poście Maliny) komentuje: "po twojej opinii nie sięgnę po tę książkę nawet gdyby mnie przypalali". Jak oceniasz taką sytuację? Zaobserwowałeś takie zjawisko w blogosferze książkowej?

Jak oceniam taką sytuację? Cóż, szkoda trochę, że ten Jabłko wchodzi na czyjegoś bloga tylko po to, żeby zostawić jakikolwiek, bezwartościowy ślad po sobie. Dla mnie ta sytuacja wygląda w ten sposób - Jabłko wchodzi na bloga, patrzy czy ksiązka została dobrze oceniona, pisze komentarz, w którym twierdzi że został zachęcony, nie zapamiętuje nawet tytułu książki, leci dalej i robi tak na kolejnych blogach. Po co? Zapewne po to, żeby inni widzieli, że zagląda na ich blogi i może zajrzeli do niego :) Może jeszcze na koniec komentarza dodaje "i zapraszam do mnie"? Choć osobiście nie zauważyłem nigdy konkretnej osoby, która tak robi, to na pewno są ludzie, których opinia jest wymuszona i nieszczera, co jest dość przykre i nieciekawe... Nie podoba mi się ów zjawisko - jak ktoś nie ma nic do powiedzenia, lub wręcz zamierza spamować, to ja dziękuję. Jeśli ktoś jednak napisze prawdziwy komentarz, a na koniec w jakiś sposób się zareklamuje, nie powtarzając tego w kółko w każdym komentarzu to wiadomo - jakoś trzeba znajdować czytelników i zapraszać ich do siebie. W takich wypadach naprawdę zaglądam do innych. Gdy otrzymuję komentarz "Zachęciłeś mnie, zapraszam do mnie!" to po prostu to ignoruję.
Jestem ciekaw opinii innych na ten temat, bo masz rację, że jest to warte opisania. Może spojrzałem tylko z jednej strony na ten temat, a inni bloggerzy przedstawią swój odmienny punkt widzenia

Zdarza Ci się pisać "zapraszam do mnie" w komentarzach u innych blogerów? Częściej zdarza Ci się pisać długie komentarze czy raczej mieścisz się w dwóch zdaniach?

Kiedyś, gdy zaczynałem prowadzić bloga, każdy mój komentarz się tak kończył XD Potem pisałem jakieś zaproszenia do mnie tylko na blogach, na których jeszcze nie byłem, ale od dawna już tak nie robię. Wiem, ze wiele osób nie lubi czegoś takiego, a poza tym jeśli ktoś będzie chciał, to zajrzy. Nie komentuję po to, żeby robić sobie reklamę, tylko po to, żeby wyrazić własną opinię. Bywa jednak, że gdy organizuję jakieś konkursy, rozdania, powiadamiam o nich innych blogerów na końcu komentarza.

Co do objętości komentarzy - jeśli chciałbym powiedzieć więcej na dany temat, rozpisuję się póki nie wyrzucę z siebie wszystkiego (i tak robię najczęściej). Jeśli nie mam nic do powiedzenia, zazwyczaj tylko czytam post, recenzję nie zostawiając po sobie śladu. Jeśli natomiast mam opinię, którą chciałbym przekazać, ale nie jest ona zbyt długa, to rzeczywiście mieszczę się wtedy w kilku zdaniach.

Avenix o sobie: Jestem Damian, mam szesnaście lat i mieszkam we Wrocławiu. Książki zacząłem czytać stosunkowo niedawno, w podstawówce w ogóle lektur nie tykałem :o Prowadzę bloga od 2 lat i nie wyobrażam sobie teraz go nie mieć. Oprócz książek bardzo lubię muzykę - filmową, rock oraz pop, filmy i seriale - science fiction i fantasy, a moją pasją jest podróżowanie (choć nie mam zbyt dużo czasu i możliwości). Uwielbiam języki obce; aktualnie uczę się angielskiego, niemieckiego i rosyjskiego, a we wrześniu zacznę hiszpański. Do liceum idę na profil prawno-ekonomiczny dwujęzyczny z rozszerzeniem matmy i fizyki (już wolę to niż rozszerzony polski, historia i filozofia XD), natomiast w przyszłości nie mam zielonego pojęcia co będę robić. Napiszę książkę! ;) W wolnym czasie lubię łazić ze znajomymi przez cały Wrocław, zahaczając o McDonalda czy coś, kręcić filmiki tak głupie ze nie powinny ujrzeć światła dziennego XD oraz przeglądać z nimi półki w Empiku czy bibliotece (o dziwo oni też lubią czytać c:).

czwartek, 3 kwietnia 2014

Recenzja książki "Missja survival" - Libba Bray

Tytuł: "Missja survival"
Tytuł oryginalny: "Beauty Queens"
Autor: Libba Bray
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Ilość stron: 444
Opis wydawcy: Laureatki młodzieżowej odsłony konkursu Miss – przedstawicielki wszystkich stanów Ameryki – lecą samolotem, by wziąć udział w finale. Niestety ich samolot rozbija się na małej wyspie, a dziewczyny mają do dyspozycji jedynie niewielki zapas żywności i ani jednej kredki do oczu! Ale egzotyczna wyspa tylko pozornie okazuje się bezludna…
Nasza opinia: Muszę się do czegoś przyznać. Nigdy nie oglądałam żadnego wyboru Miss. Kiedyś tylko widziałam odcinek malutkich dziewczynek, które były krzywdzone tymi diademami przez mamusie. Prawda jest jednak taka, że część tych dziewczyn naprawdę to lubi. Z resztą nie wiem co w tym dziwnego. Gdyby tak nie było, to nie brałyby w tym udziału, bo potrafiłyby przeciwstawić się swoim matkom, czyż nie? Uważam jednak, że coś takiego jest potrzebne. Tutaj mogę wywołać aferę, ale uważam, że ustalenie ideału jest potrzebne, tak samo jak jego wybieranie. Ktoś w sumie musi być tym najpiękniejszym, prawda?

Zakochałam się we wstępie tej książki. Naprawdę. Styl, w jakim jest ona napisana, jest idolem mojego. No i zapewne bardzo dziwnie to brzmi, ale co ja poradzę. Oczywiście tym bardziej oczarował mnie podobny styl całej "Missji survival", ale po jakimś czasie stał się męczący. Jeśli czytałabym pięćdziesiąt stron i robiła sobie przerwę, to pewnie nigdy by mnie nie znudził. Ale naraz ponad czterysta stron, to jednak już nie jest ideał dla głowy przeciętnego śmiertelnego czytelnika, bo jakby to szanowny gimbus powiedział "ryje banie".

"- Mam na myśli mojego osobistego drugiego pilota, Jezusa Chrystusa.
- Ktoś powinien powiedzieć  jej osobistemu drugiemu pilotowi, że lądowanie ma do bani."

Cała historia przypadła mi do gustu. Intrygi, kremy do depilacji "O mały włos!", no i nasze piękne miss to naprawdę... bombowe połączenie! Książka jest typową młodzieżówką, składa wszystkie znane z życia tematy do kupy, a wisienką na torcie jest poruszanie ich przez najpiękniejsze dziewczyny (oj tam, one naprawdę są ładne i zaprzeczy tylko ten, kto jest zazdrosny). Muszę też napisać, że sporo te młode kobiety przeżyły na tej wysepce sama nie wiem, czy nie mam odczucia, że to wszystko nie było zbyt przesadzone.

Bohaterek było wiele, barwnych niczym tęcza po burzy. Szczerze mówiąc sama nie pamiętam, ile ich było dokładnie, ale tak z około dziesięciu. Nie jestem pewna, czy w takiej sytuacji mogę cokolwiek pisać o wczuciu się w którąkolwiek z nich. Oczywiście miałam swoją faworytkę, ale nie miałam szansy dobrze się w nią wczuć kiedy było tak wiele różnych charakterków opowiadających jedną historię. Częsta zmiana narracji ze względu na punkt widzenia wprowadziła jednak coś, dzięki czemu jako czytelnicy możemy także poczuć tę nutkę niepewności i strachu, jaką odczuwają bohaterki. Nie mówię tu niestety o tajemniczości, bo niektóre "wcięcia" poufnych wiadomości trochę przeszkadzają w tym, by komfortowo nazwać tą lekturę tajemniczą.

"- Wolę laski.
- Och. Och! Jasne. Kumam. Ekstra. Moja kuzynka jest lesbijką. Amy Liu. Znasz ją?
Jennifer zaśmiała się.
- Aha, jasne. Zaraz zerknę do mojej Wielkiej Księgi Lesbijek. Każda z nas dostaje egzemplarz przy zakupie pierwszej flanelowej koszuli."

Nie mogę pominąć przypisów. Pierwszy raz udało mi się przeczytać je wszystkie! Co ciekawe były one pełne humoru, więc często czytając uśmiechałam się na "zabójcę". Wiecie, wietrzenie zębów, te sprawy. Na dodatek w końcu (sama autorka!) tłumaczyła rzeczy, których faktycznie czytelnik mógł nie wiedzieć. Ja naprawdę nie rozumiem po co komu w innych pozycjach tłumaczyć co to jest pies, a nie zrobić wpisu do określenia kogoś "bananem". Okazało się, że jest to po prostu rozwydrzony nastolatek, którego rodzice mają sporo kasy w portfelu.

Co jakiś czas jest też w książce "przerwa na reklamę". Oczywiście nie chodzi tutaj o bannerek nowej pasty do zębów czy kolorowych e-papierosów. Są to spisane reklamy, przy których można dosłownie płakać ze śmiechu, bo można podobne zaobserwować w telewizji, a są tak puste, że aż się chce łezkę uronić.

"Syrentopia, bestsellerowa linia podwodnych lalek. Każda dziewczynka chce być utopijną syreną! Doczepiane nogi, wyjmowany moduł głosowy oraz przyprawiający o omdlenie książkę sprzedawane są osobno."

Muszę się przyznać, że przed sięgnięciem po książkę przeczytałam o niej kilka opinii na różnych blogach książkowych. Często byłam zaciekawiona jak inni ją po prostu widzą. Dużo osób narzekało na wulgaryzmy w książce. Nie rozumiem tego. Jeśli oni w codziennym życiu nie przeklinają, to rzeczywiście może im to przeszkadzać, ale każdemu kiedyś się wymknie. Tym bardziej powinno się to pojawiać w powieściach, bo jest naturalne. Inni narzekali na to, że dialogi i bohaterki są głupie. No naprawdę przepraszam, ale albo się jest pięknym albo mądrym. No, można być jeszcze mną i być zarówno tym jak i tym, ale to nie takie proste.

Napiszę, bo takie moje zadanie, że początkowo książka mi się nie podobała ze względu na zbyt dużą ilość dziewczyn. Potem lekko mnie nudziła, bo trochę się to wszystko wlekło. Ale robiąc sobie krótkie przerwy bez problemu pozycję skończyłam i na pewno nie żałuję. Może książka jest lekko niskich lotów (ale niech nikt się nie martwi, nie zniknie z radarów), ale można się przy niej doskonale bawić.
Ocena ogólna: Queen Dee 7/10 Small Metal Fan --/--

Za możliwość przeczytania dziękuję 

Wydawnictwu Dolnośląskiemu

środa, 2 kwietnia 2014

Z innej półki #6 - Mój blog to (nie) tylko hobby!


Z innej półki


Piszę ten post w jakże cudownym i pięknym dniu, kiedy na grupie dla blogerów książkowych na książkotwarzy napisałam dość długi wywód na temat bloga jako jedynie pasji. Uznałam, że może warto rozkręcić ten temat także na samym blogu, bo może trafi do kogoś więcej, a przy okazji poznam zdanie innych. Często spotykam się ze słowami w stylu "mój kochany blog to moja najukochańsza pasja" czy "blog to jedynie moje hobby". Znaczy...  okej. Nic do nich nie mam, bo posiadać bloga to ja też lubię. Tyle, że "blog jako hobby" skończył swój etap po jakiś trzech miesiącach blogowania.

Dużo osób byłoby pewnie zbulwersowanych gdybym napisała, że blogowanie to praca. Ale, pieczone uda, tak właśnie jest. Podobnie w sumie jak ze zwierzątkami. Chcesz pieska, a gdy go już dostajesz to nagle się okazuje, że musisz z nim wyjść nawet wtedy, gdy to ostatnie czego chcesz albo wtedy, gdy właśnie zacina deszcz, a ty nie masz kaloszy, a kurtka jest w praniu. Prawda jest taka, że blog to obowiązek, że blog to - nie owijając w przysłowiową bawełnę - praca. 

Kiedy to się zaczyna?

Etap "blog jako fanaberia" kończy się wtedy, kiedy otrzymujesz do swoich łapek pierwszy egzemplarz recenzencki. To jest korzyść materialna, która zobowiązuje. Musisz trzymać się terminu, przeczytać, napisać recenzję, przysiąść... To zabiera czas, czego jakby wiele osób nie widzi. Klapki na oczach? A może mózgu? Pojęcia nie mam, ale irytuje bardziej niż zepsuty traktor. 

Nie mogę blogowania nazwać pasją?

Możesz, nawet samym hobby, ale jeśli nie jesteś sekretarką to praca "przynosząca kasę" także powinna być dla ciebie pasją, a nie godzinami wgapiania się w zegarek i wyczekiwania szesnastej. Dlatego nie rozumiem blogerów, którzy mówią, że blog to dla nich jedynie hobby, bo praca się dla nich równa z totalną i wszechmogącą nudą. Nie kumam (ale wcale nie jestem żabą!) ich już w ogóle gdy biorą zbyt dużo, by dali radę to przeczytać. Wtedy zachowują się jakby zbierali wszystkie resztki, by nic się nie zmarnowało. Więc okej, większość blogerów uwielbia pisać, publikować recenzje, równać z ziemią nowe blogerki, rozrywać na strzępy tych, którzy kopiują bez ich zgody ich "cudowne teksty" i cieszyć się z otrzymanych komentarzy. Myślę jednak, że większość najbardziej cieszy się z nowej "paczuszki", którą przyniósł "ich kochany listonosz".

Cała prawda o... listonoszu?

W filmach zawsze listonosz nie ma prostego zadania. A to zakocha się w zamężnej kobiecie, która zajdzie z nim w ciążę, w innym pogoni go pies prawie wgryzając mu się w zgrabny tyłek. Zupełnie inaczej niż w kadrze, u mnie rzeczywistość przedstawia się tak, że nigdy swojego listonosza nie widziałam, bo zawsze paczki są mi przynoszone przez kogoś, kto już je odebrał. No i może sama nie mam reakcji "Pieczone uda, kolejna książka?", czasem się nawet bardzo cieszę, ale każdy egzemplarz to moim zdaniem kolejna dawka, która uświadamia mi, że blog to nie jest jedynie moja fanaberia, ale także coś z czego muszę się wywiązać, bo mi paluszki odgryzą.



~ Queen Dee