– Marek, wstawaj już prawie dziesiąta!
Sen. Raz uwolniona bestia nie da tak łatwo znów zapędzić się do
klatki. Będzie kluczyć, mylić tropy, nie pozwalając dopaść się
myśliwemu. Na świecie istnieje jedna rzecz, która stłumi jej dzikie
instynkty. Wszystkie baśnie, bajania starych ludzi podają tylko jeden
sposób by bestia stała się potulnym kociakiem. Wystarczy jeden,
najzwyklejszy pocałunek, nawet muśnięcie ustami by uśpić sen.
– Kłujesz – rzekła Ania stojąc nad winowajcą, który nadal leżał
zagrzebany w pościeli. A on przeciągał się, ziewał niczym hipopotam
starając otrząsnąć się z sennych marzeń.– Skoro łaskawie powróciłeś do
świata żywych gnaj pod prysznic a ja tymczasem przygotuję śniadanie.
Zwinnie niczym wiewiórka uniknęła ręki, która zapragnęła przyczynić się
do zaciągnięcia jej krainy lenistwa. Jej długie rude włosy falowały w
takt jej kroków, gdy zmierzała do kuchni. Marek obserwując oddalający
się cud natury, jak zwykł o niej mówić, zmusił się do działania.
Najpierw wymacał leżącą na stoliku komórkę, by sprawdzić czy nikogo
licho nie pokusiło pisać do niego w nocy. Skrzynka odbiorcza zawierała
jedynie informacje o wygranej. Kolejne BMW miało dołączyć do kolekcji.
Już leciał kupować nowy garaż. Spoglądając na wyświetlacz zorientował
się, że jest dopiero po ósmej. Cyfrowy wyświetlacz pokazywał cztery
cyferki 08:26. A więc było wprawie wpół do dziewiątej.mBył zły. Pierwszy
dzień, kiedy mógł się tak naprawdę wyspać, a on zmuszony został do
porzucenia krainy snów. Złość znikła równie szybko jak i się pojawiła.
Musiał znaleźć pracę, z pensji Ani nie utrzymają się długo. Akurat
teraz, gdy zaczęli żyć pełnią życia, on stracił pracę. Obiecał, że
pójdzie zrobi nowe zdjęcia do CV, które zacznie rozsyłać. Rozstając się
niechętnie z łóżkiem poczłapał do łazienki. Nawet jego twarz była
przeciwko niemu. Nucąc pod nosem refren piosenki Queen zabrał się za
porządkowanie własnej facjaty. „We will, we will…” auł… „We will, will…”
niech to szlag jasny trafi… „We will fuck you!!” To chyba miało mu do
przekazania jego oblicze, gdy zobaczył na nim parę krecich kopców.
Pryszcze, wągry, zaskórniki jak zwał tak zwał, musiały akurat pojawić
się tego dnia, gdy wybierał się zrobić sobie parę fotek. Odpędzając
resztki snu letnim prysznicem, przestał się już nimi martwić. W końcu
XXI wiek do czegoś zobowiązuję. Tu się podretuszuje, tu się podkoloruje i
będzie cacy. Została jeszcze tylko jedna, najmniej wdzięczna czynność.
Golenie. A to podobno kobiety mają źle. Ciekawe, co by one powiedziały
jak by były zmuszone codziennie jeździć maszynką po twarzy. Oczywiście
nie mogło się obejść bez złożenia krwawej ofiary. Ostatni golibroda na
świecie rzucił chyba klątwę na wszystkie maszynki. Czemu za każdym razem
jak używa nowej wyjętej, co dopiero z osłonki musi się zaciąć? Patrząc
na swoje odbicie lustrzane, trzymające przy ranie kawałek waty wolałby
nie iść dzisiaj do fotografa. Miał powód. Własną twarz z jej kilkoma
powodami. Ale obietnica to obietnica. Nie chciał jej złamać ze
względu na Anię, na nowy status społeczny, na przyszłość. –
Śniadanie gotowe – dobiegający z kuchni Ani połączony ze smakowitym
zapachem wygonił wszystkie złe myśli. Ten dzień nie może być aż taki
zły. Pokrzepiony tą myślą oraz całusem na pożegnanie ruszył podbijać
świat.
Poranna mgła pozostawiła po sobie jedynie nieprzyjemne uczucie
chłodu. Jakby pragnąc zrekompensować nieprzyjemności poranka słońce
coraz śmielej pokazywało swe oblicze. Reszta dnia mogła być istnym rajem
po ostatnich deszczowych dniach. Zmierzając w kierunku centrum Marek
przyglądał się mijanym ludziom. Wszyscy gdzieś się spieszyli. Na
twarzach mijanych osób widział ten sam z tym samym zmęczony grymas.
Dopiero dostrzegł to teraz, gdy spadł z drabiny sukcesu na szczebel
bezrobocia. Ale we współczesnym świecie taka jest cena szczęścia.
Rozmyślając nad tym nawet nie zauważył, kiedy minął rynek zagłębiając
się w jakąś uliczkę. Rozglądając się wokół siebie starał się
zlokalizować gdzie dotarł. Często urządzali sobie z Anią długie spacery
po rynku i po jego uliczkach, ale tej jakoś nie pamiętał. Czyżby się
zgubił? We własnym mieście? Kochanie jak by się o tym dowiedziała
zaczęłaby się śmiać. Zapewne sam śmiałby się z własnego gapiostwa,
zarażony jej wesołością. No nic, skoro już tu przybył, to może warto
odkryć, co też ona skrywa. Zagłębiając się w nieznane, Marek podziwiał
piękne zadbane kamienice. Stanowiły duży kontrast z rynkiem. Widać ktoś
nie żałował forsy by zachować ich piękny renesansowy wygląd.
Mile zaskoczony Marek zatrzymał się przed jednym z budynków. Jego
uwagę przykuł kawałek papieru wiszący na drzwiach – cztery w cenie
trzech. Niepozorna kartka z nabazgranymi odręcznie paroma słowami.
Chociaż nazwać je bazgrołami było afrontem wobec ich twórcy. Staranie
wykaligrafowane stanowiły istne dzieło sztuki w dobie długopisów
i wiecznych piór. Do tego jeszcze szyld z napisem – Fotograf.
Szczęście jednak się dzisiaj do mnie nie wypięło. Za zaoszczędzone
fundusze, kupię jakiś miły drobiazg Ani. Dawno już nic jej nie
podarowałem. Pokrzepiony tą myślą wmaszerował do środka. Cichutki dźwięk
dzwonka zawieszonego u futryny obwieścił przybycie klienta. Markowi
skojarzyło się to z fanfarami obwieszającymi przybycie jakieś znamiennej
persony. Być może to wnętrze podsunęło mu takie myśli. Nie przypominało
mu ono typowego zakładu fotograficznego. Bardziej nasuwały się
skojarzenia z prywatnym gabinetem. Jedną ścianę zasłaniał całkowicie
regał z książkami. Panujący półmrok pozwolił mu na odczytanie tylko
kilku z pośród zgromadzonych tu tytułów. „Boska komedia” Dantego,
„Faust” Goethego czy „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa. Stanowiły one
zaledwie ułamek zbiorów. Bojąc się podejść bliżej chłonął atmosferę
wnętrza. Bujany fotel, starodawne biurko, sekretarzyk. Brakowało tylko
tlącego się w kominku ognia, chociaż i bez tego było tu dostatecznie
ciepło. Słysząc zbliżające się kroki, Marek nagle zapragnął uciec z tego
miejsca. Biec przed siebie, nie oglądając się za odkrytą uliczką.
Zdusiwszy jednak ten iracjonaly strach postanowił zrobić to, po co tu
przyszedł. Potrzebował nowych zdjęć, a że akurat jest tu promocja to,
czemu miałby nie skorzystać. Rozglądając się po wnętrzu oczekiwał
przybycia fotografa, który sądząc po odgłosach pracował nad czymś.
Zdziwiła go jedna rzecz. Nie dostrzegł tego na początku. Dopiero teraz
się zorientował, czego tak naprawdę tu brakuje. Zdjęć. W każdym
zakładzie, w którym był, wszędzie wisiały fotografie zadowolonych
klientów. Tu nie było ani jednej. Dalsze rozmyślanie nad tym zjawiskiem,
przerwało przybycie gospodarza. Marek zastanawiał, co wprawiło go w
większe zdumienie – wnętrze pracowni czy wygląd fotografa. Jego strój
nie pasował do wystroju. Spłowiałe dżinsy, flanelowa koszula, do tego
jeszcze włosy związane w kucyk. Przez chwile spodziewał się, że wejdzie
tu postawny jegomość opatulony w wełniany szlafrok z dymiąca fajką,
który kategorycznym głosem każe mu się wynosić.
– Witam, czym mogę panu służyć.
– Potrzebuję zdjęć, standardowa wielkość. Nagrywa pan może na płytę?
Śmiech, jaki wydobył się z ust fotografa, brzmiał dziwnie. Jakby
ktoś połknął żabę i ona rechotałaby w jego żołądku. Takie wrażenie
odniósł Marek, słysząc odpowiedz na swoje pytanie.
–Pomimo iż wnętrze jest nietypowe jak na taki zakład, świadczę pełen
zakres usług dla moich klientów. W końcu mamy XXI wiek, nieprawdaż?
Proszę niech pan siada, zaraz przygotuję sprzęt.
Gdy tylko Marek przekroczył próg pracowni zapaliło się światło,
oświetlając stołek,na którym miał usiąść. Przez chwilę poczuł się
zaniepokojony nagłym rozbłyskiem, ale widocznie gdzieś musiał być
umieszczony czujnik ruchu. W końcu XXI wiek zobowiązuję do czegoś.
Sesja zdjęciowa przebiegła nadzwyczaj sprawnie. Nie było żadnego
poprawiania, zmian. Nawet nie zauważył, kiedy rzemieślnik wyciągnął
najnowszy model laptopa firmy Asus, po czym załadował jego zdjęcia.
– O proszę, wszystko wyszło idealnie. Nie trzeba żadnego retuszu.
Słysząc te słowa, Marek uświadomił sobie dopiero, że nadal siedzi na
stołku w pracowni. Jak oparzony zerwał się z niego by obejrzeć efekty
pracy. Fotograf miał racje. Na początku nie poznał siebie. Znikły gdzieś
wory pod oczami, których się nabawił pracując do późna. Cera zdawała
się zdrowsza, nie było nawet śladu po porannych niespodziankach. Jak
urzeczony patrzył w ekran. Ocknął się dopiero jak fotograf wręczał mu do
ręki płytę za zdjęciami oraz niepozorny kartonik. Gdy zajrzał do środka
zobaczył swoją twarz powieloną czterokrotnie. Fotograf widząc minę
gościa, uprzedził go słowami – To gratis. Widzę, że miał pan wczoraj
ciężki dzień. Niech pan komuś podaruje jedno ze zdjęć, na pewno sprawi
komuś to radość.
Stojąc za drzwiami zakładu, Marek nie mógł uwierzyć w to, co zaszło.
Nie dość, że zdjęcia wyszły idealnie, zapłacił znacznie mniej niż
powinien to jeszcze dostał cztery odbitki. Ten dzień nie jest taki zły,
jak się wydawał. Idąc przed siebie przypomniał sobie o wizytówce, jaką
dostał, gdy wychodził. Sięgnął do tylnej kieszeni, ale jej nie znalazł. W
portfelu też jej nie było. Przestraszony, że mógłby ja zgubić starał
się sobie przypomnieć gdzie ją wsadził. Znalazła się. Zawieruszyła się
między zdjęciami. Mały niepozorny kartonik.
Amos Dzeus
Usługi fotograficzne – cztery w cenie trzech.
„Diabolus est in singulis”
Dziwne imię. Może to Grek? Dla mnie może być nawet Senegalczykiem,
ważne, że robi takie świetne zdjęcia. Zmierzając do kwiaciarni,
zapragnął raz jeszcze spojrzeć na swoje pikselowe odbicie. Spoglądając
na nie, nie zauważył, kiedy wszedł na jezdnie. Ostatnią rzeczą, jaką
pamiętał nim nastała ciemność był pisk hamującego samochodu. Potem było
już tylko coraz ciemniej.
- Nie sądziłem, że tak szybko się spotkamy.
Ciemność zaczęła powoli ustępować. Jednak nie zawsze jasność musi
oznaczać coś lepszego. Marek powoli zaczął odzyskiwać świadomość a z nią
pamięć. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał były zdjęcia oraz pisk opon.
Miał wypadek! Poderwał się gwałtownie rozglądając się wokoło. Znajdował
się w szpitalu, co ustalił po całej aparaturze medycznej oraz po
nieodłącznej kroplówce. Patrząc na spadające krople tłoczące w jego żyły
leki, starał się zebrać swoje wspomnienia. Przypomniał sobie pobudkę,
wizytę u fotografa, myśl o prezencie dla Ani. ANIA! Muszę jej
powiedzieć, że żyję. Zerwał się szybko z łóżka, widząc jednak, że
rozmawia z lekarzem, przystanął niezdecydowany. Coś było nie tak. Twarz
ukochanej nie wyrażała radości, był na niej głęboko smutek odbity w
przekrwionych oczach. Co tego jeszcze ten głos. Już go gdzieś słyszał.
Odwracając się zobaczył siedzącego na szpitalnym taborecie fotografa, u,
którego robił sobie dzisiaj zdjęcia. Jeszcze większego szoku doznał
widząc swoje ciało, z którego wystawała masa rurek doprowadzających i
odprowadzających płyny.
– Siadaj chłopcze, mamy jeszcze trzy minuty – oznajmił gość
wyciągając z kieszeni koszuli staroświecki chronometr. Zszokowany Marek
usiadł ciężko na łóżku. Nie rozumiał, co się dzieje. Po chwili
zorientował się, że usiadł na własnej dłoni, przerażony poderwał się na
nogi.
– Nic, już nie da się zrobić. Za chwilę Ci wszystko wytłumaczę –
głos nieznajomego podziałał niczym bicz. Człowiek, u którego robił
zdjęcia siedział na taborecie i palił fajkę. W szpitalu! Marek chciał go
już za to opieprzyć, ale zauważył jedną dziwną rzecz.
Pielęgniarka, która przyszła sprawdzić życiowe parametry, nawet nie
zwróciła uwagi na mężczyznę palącego ostentacyjnie fajkę. Ja umarłem,
nie żyje – wszystkie markowe myśli oscylowały wokół tego jednego
zagadnienia.
– Jeszcze nie – odezwał się fotograf wypuszczając kółeczka z dymu.
Zostały Ci jeszcze jakieś niecałe trzy minuty. Powiem Ci szczerze,
rzadko się zdarza bym tak szybko spotykał się ponownie z klientem.
– Kim do cholery jesteś i co się tu dzieje! Ostatnie słowa
zagrzmiały niczym wystrzał armatni, ale jakoś nikt nie zwrócił na to
uwagi. Pielęgniarki krzątały się po korytarzu, Ania płakała słuchając
wywodu lekarza. A on stał i wykrzykiwał swoją frustrację w
powietrze.
– Jestem tym, który przybył po Twoją duszę.
– Jaką duszę? Co Ty do cholery gadasz!?
– Na łóżku leży Twoje ciało, a Ty jesteś jego duchową manifestacją.
Podpisałem dzisiaj z Tobą cyrograf i przybyłem odebrać, co moje.
Fotograf widząc, że Marek nic nie rozumie postanowił wyjaśnić mu
wszystko od początku. – Wiesz, że Indianie
twierdzili, że robienie im zdjęć odbiera im duszę. Dlatego też niełatwo
było znaleźć w tamtych czasach czerwonoskórego, który stanąłby żywy do
fotografii. Diabeł-fotograf złapał się za głowę widząc niedowierzanie
malujące się na twarzy jego ofiary. – Tak, Twoja dusza jest już moja. Z
chwilą, gdy zrobiłem Ci zdjęcia podpisałeś ze mną pakt. W końcu mamy XXI
wiek, a on do czegoś zobowiązuje.
– A krew? Nie złożyłem podpisu! – Marek słysząc diabelską tyradę
zerwał się z łóżka. – Każdy, kto podpisywał pakt robił to własną krwią.
Ja nic takiego nie zrobiłem. Więc jest nie ważny – wykrzykiwał krążąc po
pokoju niczym mucha wokół żyrandola. Lecz za każdym razem, gdy patrzył
na swoje ciało zwieszał głowę zrezygnowany.
– Zrezygnowaliśmy z krwi, za często nas oszukiwano. Ten sposób nie
dość, że dochodowy to jeszcze okazał się skuteczny. A Ty dałeś się
skusić. Czas sabatów i orgii w świetle księżyca już dawno minął. W
obecnych czasach zamiast przyjemności można złapać jakąś chorobę –
powiedziawszy to Amos Dzeus skrzywił się jak by sam padł jej ofiarą.
Jedyną Twoją winą było to, że zapragnąłeś zaoszczędzić pieniądze, by
kupić coś ukochanej. A Twoim jedynym grzechem była pycha, która
doprowadziła Cię aż tutaj. Minuta – stwierdził diabeł patrząc na swój
staroświecki zegarek.
– Ale ja nigdy nikogo nie zabiłem. Nie skrzywdziłem. Nie powinienem
trafić do piekła – Marek spróbował ostatniej deski ratunku. – To jakieś
żarty, ukryta kamera!
– I tu masz rację. Rzadko kiedy trafia nam się tak czysta dusza jak
Twoja. Przeważnie zdjęcia wychodzą o wiele gorzej. Do mojego zakładu
trafiają ludzie, którzy mają już coś na sumieniu. Czemu nie wyszły ślady
po pryszczach, cienie pod oczami czy ranne zacięcie? Ponieważ ja
prześwietlam Twoją duszę nie ciało! To nie są żarty, przykro mi. Twój
czas właśnie minął, do zobaczenia w innym miejscu Marku.
Równomierne EKG serca z terenu górzystego zmieniło się w prostą
linię. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła nieszczęsna ofiara diabelskich
sztuczek, była masa ludzi, która nagle zgromadziła się wokół jej ciała.
Potem nastała ciemność.
– Tu nie wolno palić – głos siostry złapał go jak opuszczał intensywną terapię.
– Proszę mi wybaczyć, przebywam często wśród dymu i może stąd ten
zapach. Sam nie palę, i pani też nie powinna. Nie odwrócił się by
zobaczyć minę pielęgniarki, gdy usłyszała o papierosach. Gdy tylko
zniknął za drzwiami rozpłynął się niczym dym.
– Patrz Kochanie, cztery w cenie trzech. Może pstrykniemy sobie
fotkę? – dziewczyna, widząc kartkę wzdrygnęła się mimowolnie. Trafili
przez przypadek na tą uliczkę, niepasującej jakoś do okolicy. Nie,
jestem nieuczesana. Wracajmy do domu – chwyciwszy rękę towarzyszącego
jej chłopaka, pociągnęła go ku wylotowi uliczki.
–Hmmm… Ciekawe…
– Nic takiego, proszę księdza. Nic takiego. Proszę, oto moja wizytówka. Niepozorny kartonik powędrował z ręki do ręki.
– Amos Dzeus. Jest pan Grekiem może? – duchowny widząc nietypowe imię poczuł nieodpartą chęć zapytania się o pochodzenie.
– Nie. Tam skąd pochodzę jest dużo cieplej...
Zapraszam, proszę wygonie usiąść, już szykuję aparat – fotograf
zniknął za szkarłatną kotarą. „Tutaj musimy zastosować większą
rozdzielczość” – pomyślał Amos Dzeus.
Autot : Chochlik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze zawierające linki do blogów bądź podlinkowany tekst zostają natychmiastowo usunięte. W zamian proponujemy współpracę bannerową, po szczegóły zapraszamy na mail.